Od początku pandemii są na pierwszej linii. Pomagając innym, wypełniają swoją misję. Żołnierze Wojska Polskiego. Są cichymi bohaterami ery epidemii COVID-19. Dziękujemy za waszą służbę! Przyjrzyjmy się osobom, dzięki którym wygrywamy walkę z wirusem. Rozmawiamy z sierż. Januszem Lesińskim, ratownikiem medycznym, z 18 Dywizji Zmechanizowanej.
Co w pana przypadku było pierwsze: wojsko czy ratownictwo?
Sierż. Janusz Lesiński: Ratownictwo. Powołanie do wojska dostałem, kiedy już pracowałem w szpitalu. To były jeszcze czasy służby zasadniczej. Ze względu na moje wykształcenie, zostałem skierowany do pracy w ambulatorium. Takiego stanowiska jak ratownik medyczny wówczas w wojsku nie było. Po pewnym czasie uznałem, że skoro mogę pracować zgodnie z moim wykształceniem i mam zagwarantowany stabilny byt i emeryturę, to mogę zostać w wojsku. Teraz służę w sztabie 18 Dywizji Zmechanizowanej na stanowisku ratownik medyczny, a po służbie pracuję w pogotowiu ratunkowym.
Czy epidemia wpłynęła na to, jak dziś wygląda praca ratownika?
Na pewno na jej intensywność. Podejmujemy zdecydowanie więcej interwencji. Część osób obawia się COVID-19 i wzywa karetkę, kiedy tylko się gorzej poczuje, choć w wielu przypadkach wystarczyłaby konsultacja z lekarzem pierwszego kontaktu. Niektórzy, bez względu na to, czy ich stan zdrowia tego wymaga, czy nie, oczekują, że trafią do szpitala. Liczą na to, że gdyby zaszła taka konieczność, tam od razu zostanie im udzielona pomoc.
A jak ludzie się zachowują? Boją się koronawirusa?
Różnie z tym bywa. Często w naszym otoczeniu czują się bezpiecznie, zapominają na przykład o założeniu maseczki. Zresztą do niedawna sam nie traktowałem tej choroby bardzo poważnie. Kiedy mierzyliśmy się z pierwszą falą epidemii, interweniowaliśmy u osób chorych na COVID-19, jednak problemem były zazwyczaj choroby współistniejące. Teraz to się zmieniło. Często zdarza się, że jeździmy kilka dni z rzędu do tych samych osób i każdego dnia ich stan się pogarsza. Podam jeden przykład – transportowaliśmy do szpitala osobę z niską saturacją, ale poza tym wszystko było ok. Jeszcze tego samego wieczora pacjent był już niewydolny oddechowo i został podłączony do respiratora.
Ja sam przechodziłem COVID-19 bezobjawowo. Zorientowałem się, że coś jest nie tak, kiedy któregoś dnia zrobiłem kawę i zauważyłem, że nie czuję jej zapachu. Wziąłem do ręki płyn do dezynfekcji – to samo. Spędziłem w izolacji dziesięć dni. Mimo że nie miałem podczas choroby żadnych innych dolegliwości, jej skutki odczuwam do dziś, choć minęło już kilka miesięcy. Dużo szybciej się męczę, co jest odczuwalne szczególnie podczas porannych zapraw.
Do niedawna panowało przekonanie, że COVID-19 jest groźny przede wszystkim dla osób starszych.
Jakiś czas temu zostaliśmy wezwani do nieprzytomnej pacjentki z zatrzymaniem krążenia. Przebywała w kwarantannie, więc musieliśmy udzielać pomocy w kombinezonach. Walczyliśmy o nią kilka godzin, pot lał się z nas strumieniami. Cały czas był z nami jej ojciec, w pokoju obok były dwie siostry. Niestety, nie udało się. Nie wiemy, jaka była przyczyna zgonu i czy miała związek z koronawirusem. Jej ojciec podczas wywiadu powiedział, że na nic się nie leczyła. Miała 26 lat.
Jak po takim zdarzeniu wraca się do pracy? Można tak po prostu pojechać do kolejnego pacjenta?
Trzeba jechać do kolejnego pacjenta. Niemniej jednak zawsze człowiek zastanawia się, czy zrobił wszystko tak, jak powinien, omawia sytuację z kolegami z zespołu. Ale taki mamy zawód i musimy być gotowi do tego, aby po takim dramatycznym zdarzeniu jechać i pomagać kolejnym osobom. Dla mnie dużym ułatwieniem jest to, że pracuję z dala od miejsca zamieszkania i nie mam styczności z osobami, które znam. Ale nie wszyscy sobie radzą z takimi sytuacjami. Jakiś czas temu znajoma zrezygnowała z pracy w pogotowiu po tym, jak została wysłana do pomocy poszkodowanym w poważnym wypadku drogowym. Dwa auta zderzyły się czołowo, w obu znajdowały się dzieci. To było dla niej zbyt duże obciążenie emocjonalne, nie mogła się później pozbierać.
W czasie pandemii oprócz głosów wsparcia, sporo mówiło się też o hejcie wobec medyków. Ludzie bali się, że mogą się od nich zarazić COVID-19. Czy pan spotkał się z taką sytuacją?
Jeśli ktoś wzywa pogotowie, to siłą rzeczy nie obawia się styczności z medykami, tylko oczekuje od nich pomocy. A po pracy, kiedy idziemy na przykład do sklepu, mamy na sobie cywilne ubrania, więc nikt nie wie, czym się zajmujemy. Także negatywnych doświadczeń nie mam. Za to pozytywne już tak. Często ludzie nam machają, pokazują kciuki w górę, kilka razy zdarzyło się, że zostałem przepuszczony w kolejce po kebaba. Bo jak ratownik zapomni kanapek na dyżur, to zazwyczaj kieruje się właśnie po ten posiłek. No i na stacjach benzynowych możemy otrzymać kawę lub herbatę. To bardzo miłe.
A czy ratownicy nie obawiają się tego, że sami zachorują? W końcu mają styczność z wieloma osobami.
Jesteśmy na to przygotowani. Jeśli jedziemy do osoby, która jest nosicielem koronawirusa lub przebywa w kwarantannie, mamy na sobie środki ochrony indywidualnej, a po każdym takim wyjeździe przechodzimy także dezynfekcję. Odkażana jest również karetka. Jeśli więc ktoś nie zatai informacji o tym, że ma objawy choroby, np. podwyższoną temperaturę, ryzyko jest niewielkie, choć może do tego dojść. Ale to tak jak w wojsku, cokolwiek się dzieje, trzeba robić swoje.
Łączenie tak intensywnej pracy ze służbą chyba nie jest łatwe.
Nie, ale aby wykonywać ten zawód, trzeba praktykować. To nie jest wiedza, którą zdobywa się raz na zawsze. Jeśli ktoś jest ratownikiem tylko na papierze, jest po prostu bezużyteczny, a przecież działania wojska muszą być pod tym względem zabezpieczone.
autor zdjęć: arch. prywatne, 18 DZ
komentarze