Artyleria wojsk lądowych przechodzi obecnie zakrojoną na szeroką skalę transformację technologiczno-operacyjną. Stare systemy uzbrojenia są wymieniane na nowe rozwiązania o znacznie lepszych możliwościach bojowych. 155 mm armatohaubice Krab zastępują 122 mm haubice Goździk, a 120 mm samobieżne moździerze Rak – holowane konstrukcje o kalibrze 98 mm. W linii mamy też wyrzutnie WR-40 Langusta o zasięgu około 70 kilometrów. W dodatku za kilka lat otrzymamy wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe Himars o zasięgu 300 km. Czego chcieć więcej? A jednak... Trudno będzie mówić o nowoczesnych polskich wojskach rakietowych i artylerii, jeśli nie zostanie wprowadzona do służby 155 mm armatohaubica przeznaczona do wsparcia jednostek zmotoryzowanych.
Jeszcze kilka lat temu artylerią wojsk lądowych raczej trudno było się chwalić. Jej potencjał tworzyły bowiem wyłącznie przestarzałe systemy uzbrojenia wywodzące się z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku – jak 122 mm haubice Goździk czy 152 mm armatohaubice Dana – albo zmodernizowana broń z lat sześćdziesiątych, jak wieloprowadnicowe wyrzutnie WR-40 Langusta, będące w istocie ulepszonymi wyrzutniami BM-21 z lat sześćdziesiątych.
Ktoś powie, że rok produkcji sprzętu wojskowego nie zawsze ma wpływ na jego możliwości bojowe. To prawda, ale akurat w przypadku wymienionego sprzętu wiek ma znaczenie. Zasięg rażenia, jaki mają polskie pododdziały artyleryjskie uzbrojone w Goździki i Dany, wynosi maksymalnie 20 km. Jeśli artylerzyści mają wyrzutnie rakietowe WR-40 Langusta mogą strzelać do celów oddalonych o 40 kilometrów. To zdecydowanie za mało jak na wymagania współczesnego pola walki. Nie tylko ze względu na możliwości ogniowe naszych potencjalnych nieprzyjaciół. Ale także sojuszniczej interoperacyjności w NATO. Bo skoro natowskie 155 mm armatohaubice wystrzeliwują pociski na średnią odległość 40 kilometrów (czyli dwa razy większą niż Goździki i Dany), to jak mamy być dla nich równorzędnym partnerem i wsparciem w czasie ewentualnego konfliktu?
Projekt Kryla zaprezentowany na MSPO 2017.
Receptą na te bolączki miał być program kompleksowej modernizacji wojsk rakietowych i artylerii wskazany do realizacji – co ważne – jeszcze przed naszym wejściem do NATO. Jego głównymi założeniami było wprowadzenie do służby 155 mm armatohaubic oraz unowocześnienie jednostek rakietowych, tak aby mogły razić cele oddalone o 70 km i więcej. I patrząc z dzisiejszej perspektywy, trzeba powiedzieć, że w ogromnej części udało się ten program zrealizować. Fakt, że z niesamowitym poślizgiem, bo projekt Kraba, 155 mm armatohaubicy na podwoziu gąsienicowym, ma już dwadzieścia lat. Kraby są dziś w linii, a kolejne zjeżdżają z taśm produkcyjnych fabryki w Stalowej Woli do jednostek w całym kraju. Ponadto, w ostatnich latach nasze wojsko dostało Raki, czyli 120 mm samobieżne moździerze na podwoziu kołowym. Od dekady wojsko ma także zmodernizowane systemy wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych WR-40 Langusta. One, pociskami Feniks, mogą razić cele oddalone o ponad 70 km.
Czy do szczęścia nic więcej nie potrzeba? Nie do końca. Choć perspektywy przed polską artylerią nie są złe, bo przecież pozyskaliśmy nie tylko Kraby i Raki, ale także wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe Himars o zasięgu 300 km, które za kilka lat mają uzupełnić w linii wyrzutnie WR-40 Langusta. Jednak za dekadę trudno będzie mówić o nowoczesnych polskich wojskach rakietowych i artylerii, jeśli nie zostanie wprowadzone do służby działo o dużym kalibrze przeznaczone do wsparcia jednostek zmotoryzowanych.
Przy całej mojej sympatii do Kraba, nie mogę oczekiwać, że wielotonowe, ogromne działa dotrzymają kroku dynamicznym pododdziałom Rosomaków. No, nie ma szans. Poza tym złudna jest także wiara, że automatyczne 120 mm moździerze, choćby nie wiem jak nowoczesne, wypełnią wszystkie zadania wsparcia ogniowego dla poddziałów zmotoryzowanych.
W mojej ocenie receptą jest wprowadzenie do służby mobilnej, 155 mm armatohaubicy. Niestety taki program zbrojeniowy to spory wydatek, ale tylko taka konstrukcja jest w stanie zapewnić jednostkom Rosomaków niezbędne im wsparcie ogniowe oraz dotrzymać im kroku w polu. Pytanie, przed którym stajemy, brzmi jednak: czy powinno to być działo holowane, jak np. amerykańska M777, czy może na podwoziu kołowym – jak francuski Caesar?
I przyznam, że mam w tej sprawie spore wątpliwości. Z jednej strony bowiem wiele argumentów przemawia za tym, aby postawić na konstrukcję umieszczoną na ciężarówce. Niewątpliwą zaletą tego rozwiązania jest zapewnienie osłony obsłudze i szybkość zmiany pozycji. W tym kierunku idą chociażby Amerykanie szukając następców M777 (a my mamy już gotowy projekt Kryla – licencyjnego AHS 155 mm na Jelczu). Jednak z drugiej strony konstrukcje holowane, choć znacznie mniej odporne na kontrostrzał wroga i dłużej pozostające w miejscu skąd prowadzą ogień, są tańsze i można je transportować śmigłowcami, co w zakresie mobilności czyni je wręcz niedoścignionym wzorem dla konkurencji.
Nieważne jednak, jakiego wyboru dokonamy, bo bezsporna wydaje się dla mnie sama potrzeba posiadania mobilnych armatohaubic (lub haubic) o kalibrze 155 mm. Chyba, że postawimy na wariant głębokiej modernizacji 152 mm Dan. Tylko jaki jest sens rozwijania systemu uzbrojenia, do którego nie mamy nowoczesnej amunicji?
autor zdjęć: Krzysztof Wilewski
komentarze