W oknach pokojów ratusza w Karbali wisiały kremowe zasłony. Idealnie ułożone chroniły irackich urzędników przed palącym słońcem. Jednak w kwietniu 2004 roku nie było już śladu po ich majestatyczności, fruwały złowrogo we wnękach pozbawionych szyb. A nagrzane pokoje stały się twierdzą dla polskich żołnierzy broniących City Hall. To była najkrwawsza bitwa naszego wojska od czasów II wojny światowej.
Żołnierze II zmiany PKW Irak, którą w znaczniej części tworzyła 17 Wielkopolska Brygada Zmechanizowana, już od trzech miesięcy byli w Iraku. Wylądowali w styczniu 2004 roku. Najpierw stacjonowali w bazie Babilon, potem w Camp Lima pod Karbalą. Na przełomie marca i kwietnia 2004 roku do miasta zaczęli pielgrzymować muzułmanie na wielkie szyickie święto Aszura.
– Bez przerwy czuło się zagrożenie. Do miast weszły miliony pielgrzymów, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że są wśród nich terroryści – mówi mł. chor. Paweł Erdmann, jeden z obrońców City Hall. – Obok naszej bazy była baza irackiego wojska. I pewnej nocy to wojsko po prostu zniknęło. Mieliśmy pewność, że kilkaset sztuk broni poszło w tłum. Było jasne, że coś się wydarzy – mówi żołnierz. Na głównych drogach w okolicach miasta Polacy zorganizowali trzy posterunki kontrolne tzw. kojoty, które miały zapewnić bezpieczeństwo wiernym. I już pierwszego dnia w taki check point wjechał rozpędzony autobus prowadzony przez zamachowca. Na szczęście nie był wyładowany materiałem wybuchowym. Taranując kilka pojazdów poważnie ranił jednak polskiego żołnierza. Kolejnego dnia wywiad doniósł o formowaniu się nowych bojówek al-Sadra. Wojska koalicji zostały postawione w stan pełnej gotowości. W kilku miastach przy centralnych urzędach miejskich, tzw. city hallach, została wzmocniona obrona, ale wojska koalicji nie widziały potrzeby, by bronić obiektów za wszelką cenę. W Karbali rozkaz brzmiał inaczej. Uznano, że City Hall nie może zostać zdobyty.
– Otrzymałem rozkaz obrony tego kompleksu. Tak naprawdę takie zadanie mieliśmy od dawna, ale wtedy dysponowaliśmy mniejszymi siłami. W zaistniałej sytuacji dowództwo powtórzyło rozkaz, delegując tam więcej żołnierzy – mówił kilka lat temu w rozmowie z „Polską Zbrojną” kpt. (dziś pułkownik) Grzegorz Kaliciak, dowódca obrony City Hall. – Stworzyliśmy szybko trzy pierścienie obrony. Na zewnętrznych umocnieniach ustawiłem iracką policję. Bramy przed ewentualnym staranowaniem chroniły bułgarskie BMP na gąsienicach z działkami 23mm. Dodatkowo były moje BRDM-y. Bułgarzy byli wtedy bardzo źle nastawieni do bojówkarzy. Wcześniej, podczas jednego z przejazdów przez miasto zginął jeden z ich żołnierzy – wspominał oficer. Służba przy City Hall trwała 24 godziny. Później żołnierze wracali do bazy, lecz nie na odpoczynek tylko do kolejnych zadań. Było ich w Iraku zdecydowanie za mało...
W ostatnią niedzielę marca 2014 roku tuż przy meczetach niemal w tym samym czasie dokonano sześciu zamachów samobójczych. W jednej chwili śmierć poniosło około 140 osób, a ponad 200 zostało rannych. Do akcji ratowniczej włączone zostały służby medyczne sił koalicyjnych. Ochraniani przez wzmocnione patrole wojskowi medycy wjechali w samo centrum rzezi. Na ulicach było tyle krwi, że gdy wyjeżdżali, Honker zostawiał na drodze krwawe ślady opon. To właśnie na placu przy meczetach polscy oficerowie znaleźli głowę terrorysty oplecioną anteną. Makabryczne odkrycie nie pozostawiało wątpliwości – samobójcy byli tylko narzędziem w rękach bezwzględnych fanatyków. Detonacji ładunków wybuchowych, którymi byli opleceni nie dokonali samodzielnie, byli jak żywe bomby odpalane zdalnie. Krwawe zamachy miały zwrócić wielomilionowy tłum przeciwko wojskom koalicji. Ale wierni stali się czujni i dbali o swoje bezpieczeństwo. Zaczęli sprawdzać siebie nawzajem. Któregoś dnia odnaleźli w tłumie kolejnego samobójcę. Terrorysta nie zdążył się wysadzić, rozwścieczony tłum rozszarpał go na strzępy. Na kilka dni zapanował względny spokój.
Twierdza Karbala
3 kwietnia 2004 roku w nocy, rozpoczęła się rewolta szyickich ekstremistów. Tak zwana Armia Mahdiego uderzyła jednocześnie w kilku większych miastach. W centrum Karbali przy City Hall rozpoczęła się regularna bitwa. Do obrony siedziby władz prowincji stanęło około 50 żołnierzy, 30 polskich i około 20 bułgarskich. Nieprzyjaciel miał zdecydowana przewagę – strzelało niemal całe miasto. – Atakowali zaciekle. Strzelali do nas z broni ręcznej, granatników i moździerzy. Mieliśmy trzy jednostki amunicji. W pewnej chwili bałem się, że jej zabraknie. A miejscowa policja z posterunków zewnętrznych strzelała tak, że nie było wiadomo, czy celują w nas czy w rebeliantów – wspominał kpt. Grzegorz Kaliciak.
Walka trwała całą noc. Niecelny początkowo ogień rebeliantów z moździerzy stawał się coraz bardziej skuteczny. Pociski zaczęły eksplodować na dachu urzędu. Jakiegoś terrorystę, który leżał na ulicy i sięgał po załadowany granatnik, skutecznie skosił serią z PKT działonowy polskiego BRDM-a. Bułgarzy z broni pokładowej swoich BMP nieprzerwanie studzili zapędy przeciwnika do bezpośredniego ataku. Ich działko 23 mm blokowało samochody próbujące staranować wjazd do City Hall. Przy bramie zaczęło się tworzyć spore składowisko płonących aut. W kierunku budynku zaczęły lecieć pociski zapalające. Na szczęście strzały były niecelne. – W pewnym momencie wojownicy Mahdiego ulokowali się na wieży meczetu. W naszym kierunku zaczęły lecieć pociski z RPG. Ranny został jeden z Bułgarów. Nasze pociski zaczęły rozbijać tynk świątyni. Po chwili z okien na ziemię zaczęły spadać ciała przeciwników – mówił Kaliciak.
Mimo krwawej bitwy, na placu nie było widać wielu ciał. Po każdego zabitego zaraz podjeżdżał wózek ciągnięty przez osła. Jednak zabitych szybko zastępowali inni bojówkarze.
Kapitan Kaliciak doskonale radził sobie z dowodzeniem walką. – W meldunkach, które w sztabie wszyscy słyszeli przez głośniki, nie było cienia paniki. Informacje były bardzo rzeczowe. Ocena sytuacji była taka, że wytrzymają. Dlatego, mimo że byliśmy przygotowani, nie wysyłaliśmy tam elementów wsparcia, które nocą, na ulicach mogłyby wejść pod ogień i ponieść straty – opowiadał kilka lat po wydarzeniach w Karbali major Tomasz Domański, dowódca 2 Grupy Bojowej stacjonującej w Camp Lima.
Mad Max
Walka trwała całą noc. Rebelianci al-Sadra atakowali zaciekle z każdej strony. Z nastaniem dnia strzelanina ucichła. Bojówkarze wycofali się. Na dachu bronionego obiektu powiewała biało-czerwona flaga. W City Hall byli wciąż wyczerpani polscy i bułgarscy obrońcy. Lekko ranny został tylko jeden z naszych sojuszników.
Nad ranem, podwładnych kpt. Kaliciaka zmienili żołnierze głównie z 18 Batalionu Desantowo-Szturmowego. – Miałem 25 lat, chciałem tam być, chciałem się sprawdzić jako żołnierz, szukałem przygody. I właśnie drugiego dnia obrony City Hall to wszystko się spełniło – mówi mł. chor. Paweł Erdmann, wówczas żołnierz nadterminowy z 21 Dywizjonu Rakietowego w Pucku. Żołnierz wspomina, że on i jego koledzy byli dobrze wyposażeni w sprzęt strzelecki. A reszta, cóż… – Kamizelki odłamkoodporne, czyli na plecach i na klatce piersiowej mieliśmy kawał blachy. Tym byliśmy chronieni – mówi. – Samochody mieliśmy nieopancerzone. Moją osłoną w wozie była kamizelka kuloodporna, która wisiała przełożona przez drzwi samochodu. Amerykanie mówili o nas Mad Max. Bo wyglądało to jak w tym filmie science fiction – przyznaje podoficer.
Dziś nie pamięta już, jak wszedł do ratusza. – Mnie nakręcała świadomość, że tam jest walka, że nasi kumple nas potrzebują. Adrenalina była tak wysoka, że nie pamiętam, jak to się stało, że znalazłem się w środku. Zmiana na stanowisku strzelca, szybka wymiana informacji i już trzymałem swój sektor – mówi mł. chor. Erdmann. Dostał swoje miejsce na dachu ratusza. – W City Hall panowała dziwna atmosfera. Wokół nas było bardzo niebezpiecznie, świstały kule, ale my mieliśmy takie poczucie, że... jest dobrze, nikt nie został poważnie ranny, nikogo nie zabito. Kul było mnóstwo, wiedzieliśmy, że latają pociski, ale jakoś nie docierało do nas, że one niosą śmierć. Nie wtedy – mówi żołnierz.
Ale w City Hall śmierć była na wyciągnięcie ręki. St. szer. ndt. Arkadiusz Polewski w czasie walki strzelał z BRDM-a, opancerzonego samochodu rozpoznawczego. W pewnym momencie przez celownik dostrzegł sylwetkę strzelca RPG i jego pomocnika, którzy biegli do ratusza, a na plecach dźwigali granatniki i torby pełne granatów. W rękach mieli kałasznikowy. Polewski nacisnął na spust. Jeden z terrorystów zdołał się ukryć. Drugi trafiony upadł blisko budynku. Żył, bo w celowniku żołnierz dokładnie widział, jak terrorysta próbował zdjąć z pleców granatnik. Jeśli by go odpalił, mogłoby zginąć wiele osób. Polewski mierzył do leżącego. Tym razem nacisnął spust KPWT. Kilka pocisków z 12,7-milimetrowego działka błyskawicznie pomknęło do celu. Rebeliant nie zdążył wystrzelić. Chłopaki w budynku odetchnęli z ulgą.
Ostatnia dla mnie
Ratusz, którego bronili żołnierze miał trzy kondygnacje, na których znajdowały się biura irackich urzędników (widać to na filmach nakręconych przez żołnierzy i zamieszczonych w serwisie YouTube). Były tam drewniane biurka, a w oknach nadal wisiały piękne kremowe zasłony. W ratuszu znajdowało się również więzienie pełne irackich skazanych. – Nie, nie lubili nas. W czasie ostrzałów rzucali nam wrogie hasła, pokazywali gesty, że poderżną nam gardła. Tam konwencja genewska nie obowiązuje. Oni mi uświadamiali, że jak przegramy, to będzie źle. Bardzo źle. Że mnie zabiją, to było pewne, ale wiedziałem też, że to nie będzie szybka śmierć. Do głowy przychodziły mi głupie myśli, że w razie czego ostatnia kula jest dla mnie – wspomina Erdmann. Po chwili jednak dodaje: – Ale to był tylko plan B. Tak serio, to nie dopuszczałem myśli, że stamtąd nie wyjdę. O nie! Ja nawet nie wiem, jak dziś opisać tę energię. Po prostu nie byli w stanie nas wtedy zatrzymać…
Wieczorami walki ustawały. Karbala cichła, nie było nawet ruchu ulicznego. Ten spokój przerywało od czasu do czasu ujadanie bezpańskich psów, które drażnili terroryści. Szczekanie zwiastowało nadchodzący atak.
Gdy nadszedł trzeci dzień, do ratusza wkroczyła kolejna zmiana. – Czekaliśmy na nią, ale to nie był żaden pewnik. W Karbali działo się piekło, więc wystarczyłoby, gdyby ktoś zaatakował naszych zmienników i nic by z tego nie było. Mieliśmy fart, że nie odcięli nam dróg dojazdowych, bo byłoby po nas. Chyba nie przetrwalibyśmy tam 72 godzin bez pomocy z zewnątrz – przyznaje Paweł Erdmann.
Plan na wypadek przebicia się terrorystów zakładał, że wszyscy żołnierze natychmiast ewakuują się na dach. Miały po nich przylecieć śmigłowce. Tyle założenia, bo przecież każdy z obrońców City Hallu wiedział, że polskie śmigłowce nocą nie latały. – To jakaś plotka. Ja na miejscu o śmigłowcach nie słyszałem. Zresztą, byłaby to misja samobójcza pilotów, śmigłowiec musiałby zejść bardzo nisko, stałby się bardzo łatwym celem. Bojówkarze waliliby w niego jak w bęben – mówi st. chor. Erdmann.
Żołnierz nie pamięta momentu opuszczenia ratusza. City Hall i bazę Lima dzieliło 12 kilometrów, które przejechali samochodem. – Ciągle do nas strzelali. Miałem poczucie, że trzeba było zostać w ratuszu, że nie dokończyłem roboty. Ale rozkaz to rozkaz. Wracaliśmy – mówi. Po powrocie do bazy... – Pamiętam, że nikt się do nikogo nie odzywał. Koledzy palili fajki, patrzyli gdzieś przed siebie albo w ziemię, mieli spuszczone głowy. Chyba właśnie wtedy powoli zaczynaliśmy rozumieć, o co toczyła się ta gra – przyznaje Erdmann.
Walki o City Hall trwały jeszcze jeden dzień. Nie zginął w nich ani jeden obrońca ratusza. Śmierć poniosło wielu rebeliantów, ostatecznie sadryści się wycofali. Polska flaga nad City Hall nigdy nie została zdobyta. Nie oznaczało to jednak końca walk w mieście...
Bitwę o City Hall opisywaliśmy w miesięczniku „Polska Zbrojna” kilka lat temu. Płk Grzegorz Kaliciak poprosił wówczas, abyśmy do tekstu dołączyli jego podziękowania, które dziś ponownie publikujemy w niezmienionej formie: „Prosiłbym o dodanie informacji, że dowodziłem wspaniałymi żołnierzami, którzy przez przypadek znaleźli się w pododdziale o takiej specyfice, a przez drugi przypadek znaleźli się w sytuacji, którą wcześniej znali tylko z filmów wojennych. To byli naprawdę wielcy żołnierze. Dziś nawet nie wiem czy jeszcze służą, a przecież wszyscy zawdzięczamy sobie tak wiele. Przebrzmiewało nam proste motto „WYKONAM KAŻDE ZADANIE, W KAŻDYM MIEJSCU, W KAŻDEJ SYTUACJI I O KAZDEJ PORZE”. I zrobili to bardzo dobrze”.
autor zdjęć: arch. prywatne płk. Grzegorza Kaliciaka, mł. chor. Paweł Erdmann
komentarze