Zgodnie z podpisanym dziś kontraktem na dostawę dywizjonowego modułu ogniowego wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych Himars Amerykanie mają przekazać naszej armii 20 wyrzutni wraz z system dowodzenia i kierowania ogniem oraz zapleczem logistycznym. Mają na to czas do 2023 roku. Oznacza to, że dopiero po 18 latach Siły Zbrojne RP, a dokładnie wojska rakietowe i artyleria odzyskają możliwość operacyjnego rażenia, czyli zdolność do ostrzału celów oddalonych o więcej niż 50–60 km. Ostatnie zestawy rakietowe mające takie możliwości, czyli 9K79 Toczka, zostały wycofane ze służby 14 lat temu. Z jednej strony jestem niezmiernie zadowolony, że kupujemy kolejny nowoczesny system uzbrojenia. Z drugiej… trudno nie mieć moralnego kaca, że pozbawiliśmy nasze wojska lądowe bardzo potrzebnych zdolności bojowych na tak długo.
Stało się. Dziś minister obrony Mariusz Błaszczak podpisał kontrakt o wartości ponad 400 mln dolarów na dostawę dla polskiej armii Homarów, czyli dywizjonowego modułu ogniowego amerykańskich wieloprowadnicowych zestawów rakietowych Himars. Dwadzieścia wyrzutni, z czego 18 będzie bojowych, a dwie szkolne, wraz z systemami dowodzenia i kierowania ogniem, a także zapleczem logistycznym ma trafiać do Polski partiami do 2023 roku. Niestety nie wiadomo jeszcze, jakiej wielkości będą to partie, ale koniec końców za cztery lata mamy mieć w służbie dywizjon Homarów. To zdecydowanie powód do radości dla naszych żołnierzy.
Zakup tej broni oznacza bowiem, że rodzime wojska rakietowe i artyleria odzyskają możliwość operacyjnego rażenia, czyli zdolność do ostrzału celów oddalonych o więcej niż 50–60 km. Ostatnie zestawy rakietowe mające takie możliwości, czyli 9K79 Toczka, wycofaliśmy ze służby w 2005 roku! Jak wielka była to strata, łatwo sobie wyobrazić, gdy postawimy się w sytuacji dowódcy, powiedzmy dywizji, który jednego dnia może planować działania ogniowe na kilkadziesiąt kilometrów, a drugiego bierze cyrkiel do ręki i zaznacza 20 km (taki maksymalny zasięg miały zestawy BM-21 Grad i haubice 2S1 Goździk) i tyle. Bo lotnictwo jednego dnia lata, a drugiego nie, bo jest zła pogoda.
Napoleon nazywał artylerię królową bitewnych pól i choć od jego podbojów Europy minęło już trochę czasu, to nadal stanowi ona siłę, która może przechylić zwycięstwo na jedną bądź drugą stronę. Czy broń, którą kupujemy, czyli zestawy Himars, to technologiczny skok dla polskiej armii? Biorąc pod uwagę rakiety ATACMS o zasięgu 300 km, mówimy o niesamowitym zwiększeniu zdolności wojsk lądowych do rażenia operacyjnego. Do 40 km zasięgu, jakie mają Kraby, i około 70 km, jakie mają pociski Langust (te o wydłużonym zasięgu, które testujemy i skończyć testować nie możemy), dokładamy dużo ponad 200 km. W takiej odległości żadne dowództwo, żaden strategiczny obiekt przeciwnika nie będzie bezpieczny.
To, co mnie martwi, to liczba wyrzutni, którą kupujemy. Jeden dywizjonowy moduł ogniowy, czyli 20, a dokładnie 18 wyrzutni, bo dwie są szkolne, zdecydowanie nie zaspokoi potrzeb polskiej armii. Plan modernizacji technicznej na lata 2012–2022 zakładał, że kupimy trzy dywizjony, po jednym dla każdej ówczesnej dywizji. Rozumiem, że program modernizacji armii jest kosztowny i nie stać nas, aby pozyskać wszystko naraz i tyle, ile by się chciało. Jednak trzeba zrobić wszystko, by nie stało się tak jak z remontem domu, gdy odkłada się coś na później. Z tym że później bardzo trudno jest wrócić do problemu. Bo dochodzą nowe wydatki, zadania, wyzwania. Przykładem, który napawa nadzieją, jest Nadmorska Jednostka Rakietowa. Najpierw, w 2008 roku, kupiliśmy jeden dywizjon przeciwokrętowych pocisków NSM. W 2013 roku osiągnął on gotowość operacyjną, a rok później dokupiliśmy kolejny dywizjon, tworząc na jego bazie NJR.
Czyli pokazaliśmy, że można zbroić się powoli, z rozmysłem.
komentarze