Brakowało nam czasu na odpoczynek, a czasami nawet na jedzenie. To był bardzo intensywny rok, ale wysiłek się opłacił. Właśnie spełniło się moje marzenie! – mówi Rafał, 35-latek właśnie ukończył kurs bazowy i będzie mógł rozpocząć służbę w zespole szturmowym Agatu. Ta najmłodsza w wojskach specjalnych jednostka kończy dziś 10 lat.
Polska Zbrojna: Kiedy 10 lat temu powstawał Agat, Ty….
Rafał: Byłem żołnierzem 6 Brygady Powietrznodesantowej i szykowałem się do wyjazdu na swoją pierwszą misję w Afganistanie. To był ważny dla mnie moment w życiu, bo mimo trudów tej misji: ostrzałów bazy Ghazni, nieustannej wymiany ognia z przeciwnikiem, w komplecie wróciliśmy do domu. Tam zasmakowałem prawdziwego żołnierskiego życia, ale Afganistan jest ważny dla mnie także z innego powodu. Będąc tam, po raz pierwszy pomyślałem o służbie w szeregach wojsk specjalnych.
Co było impulsem?
Na misji spotkałem amerykańskich i polskich specjalsów. Imponowali mi wyszkoleniem, zadaniami, jakie wykonywali oraz wyposażeniem. Wyglądali jak maszyny! Gdy widzieliśmy Chinooka, który nocą ląduje w bazie po komandosów, byliśmy jak nakręceni. Wiedzieliśmy przecież, że nie lecą na zwykły patrol, ale aby zatrzymać jakiegoś terrorystę. A przy tym byli sympatyczni, pomocni, nie wywyższali się. Chciałem być jednym z nich.
Od razu po misji złożyłeś dokumenty do wojsk specjalnych?
Musiałem dojrzeć do tej decyzji… kilka lat (śmiech). Ale prawda jest taka, że służba w 6 Brygadzie Powietrznodesantowej też była bardzo ciekawa. Brałem udział w ciekawych szkoleniach i zawodach m.in. w Kanadzie, realizowałem swoje pasje sportowe. W pewnym jednak momencie uznałem, że stoję w miejscu. Chciałem osiągnąć coś więcej, wciąż się rozwijać, więc wróciłem do marzeń o służbie w szeregach specjalsów.
Pierwszym krokiem była selekcja…
Tak, jesienią 2019 roku podszedłem do selekcji. Mimo tego, że uprawiałem sport, m.in. kolarstwo i biegi, to nie ukrywam, że sprawdzian w Bieszczadach dał mi w kość. Nigdy tego nie zapomnę: lało przez cały tydzień. W plecakach mieliśmy wszystko przemoczone: zapasową odzież, śpiwór, buty. Wszystko trzeba było wyżymać. I w pewnym momencie, gdy z selekcji odpadł mój kumpel, pomyślałem: on zaraz zje jajecznicę w restauracji, napije się coli, a ja będę się męczył, a może i tak nie dam rady… Mój spadek formy na szczęście wyłapali instruktorzy i psycholog, za co jestem im bardzo wdzięczny. Dzięki nim odgoniłem myśli o rezygnacji i ruszyłem dalej. Co więcej, selekcję ukończyłem z pierwszą lokatą.
Selekcja zaliczona, czyli już z górki…
(śmiech) No co Ty! Każdy ci powie, że selekcja przy bazówce to małe piwko. Ja miałem szczęście i tuż po rozpoczęciu służby w jednostce dostałem się na kurs podstawowy. Prywatnie też dużo się działo w moim życiu: urodziło mi się dziecko i zacząłem budować dom.
Jak się szkoli szturmanów? Czego uczyłeś się na bazówce?
Pierwszy miesiąc to typowy wycisk fizyczny. Taka powtórka z selekcji, by wyłapać tych, którzy nie dadzą sobie rady z dłuższym i intensywniejszym wysiłkiem. Pożegnaliśmy wtedy pierwszych kolegów, którzy odpadli z powodu różnego rodzaju kontuzji.
Później rozpoczęliśmy już szkolenie programowe. Najpierw uczyliśmy się pracy z bronią, choć jeszcze nie trenowaliśmy na strzelnicy. Tylko manualna praca z karabinem i pistoletem. Wydaje się proste, ale to był spory wysiłek. Już wtedy poczułem różnicę pomiędzy „lądówką” a specjalsami. Instruktorzy na nic nie przymykali oka, w każdym aspekcie dążyli do perfekcji. Później mieliśmy tzw. fazę ogniową. Ćwiczyliśmy strzelanie z pistoletu, karabinka, broni maszynowej. Strzelaliśmy z różnych postaw, z wykorzystaniem różnego rodzaju przeszkód terenowych. Strzelanie nierzadko przerywane były intensywnymi ćwiczeniami fizycznymi: robiliśmy dziesiątki pompek, przysiadów, dźwigaliśmy opony albo belki. Chodziło o to, by nauczyć nas strzelać, gdy jesteśmy zmęczeni, trzęsą się ręce, a oddech jest przyspieszony. Taryfy ulgowej nie było dla nikogo. Tak nas wyszkolili, że dziś z zamkniętymi oczami jestem w stanie używać broni, wymieniać magazynki czy strzelać.
A potem taktyka zielona i czarna.
Tak. I tak naprawdę z każdym dniem na bazówce było trudniej i coraz więcej osób odpadało ze szkolenia. Podczas zielonej taktyki miałem wrażenie, że przez trzy miesiące nie wychodziliśmy z lasu. Ćwiczyliśmy się w rozpoznaniu specjalnym, prowadziliśmy obserwacje, trenowaliśmy skryte przemieszczanie. Nie było czasu na odpoczynek, sen, czasami na jedzenie. A gdy przyszły mrozy, walczyliśmy z wyziębieniem, zamarzającą wodą i posiłkami. Tę fazę zakończyliśmy w Bieszczadach, podczas szkolenia SERE „C”.
Za to szkolenie z czarnej taktyki: wow! Szkoliliśmy się pod okiem doświadczonych operatorów jednostki GROM. Byliśmy pod wrażeniem ich podejścia do nauczania, wiedzy i profesjonalizmu.
Czy szkolenie podstawowe zakończyło się jakimś egzaminem?
Na początek musieliśmy zdać testy podsumowujące wszystkie etapy szkolenia podstawowego, a podczas egzaminu praktycznego samodzielnie zaplanować i przeprowadzić operację specjalną. W nocy, wyposażeni w noktowizję, weszliśmy do budynku, by schwytać terrorystę. Był nim specjalista od materiałów wybuchowych, który zgodnie ze scenariuszem misji szkolił grupy dywersyjno-rozpoznawcze działające na terenie naszego kraju. Nie było to proste zadanie, bo w środku było wiele uzbrojonych osób i istniało ryzyko, że budynek jest zaminowany.
Udało się?
Tak, pozytywnie ocenili nas instruktorzy z Agatu oraz GROM-u. Już po wszystkim dotarło do mnie, że właśnie spełniły się moje marzenia. Że ten ogromny wysiłek, wyrzeczenia, czas spędzony z dala od rodziny, miał sens. Czuje ogromną satysfakcję i żałuję tylko, że na służbę w wojskach specjalnych zdecydowałem się tak późno.
Co dalej?
Mówią, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. I chyba tak jest, bo teraz marzy mi się szkolenie snajperskie.
autor zdjęć: Michał Niwicz, arch. prywatne
komentarze