Czerwiec 1956 w Poznaniu, grudzień 1970 na Wybrzeżu, wprowadzenie stanu wojennego pod koniec 1981 roku – rządzący Polską komuniści kilkakrotnie wykorzystywali wojsko w akcjach przeciwko cywilom. Ale już po wydarzeniach poznańskich władze wiedziały, że nie mogą opierać się na armii, by tłumić opozycję demokratyczną. I dlatego powstało ZOMO.
28 czerwca 1956 roku Poznań stał się małym Stalingradem. – Wojsko tłumiąc protesty, sięgnęło po stosowaną tam taktykę – zauważa prof. Janusz Karwat, historyk wojskowości z poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Żołnierze działali kompaniami, które w decydującym momencie dzieliły się na dwie części. Jedna ostrzeliwała budynek, a kiedy ostrzał ustał, kolejna wchodziła do wnętrza, by dokładnie przeszukać poszczególne pomieszczenia. Dostali też rozkaz rozbijania tak zwanych gniazd ogniowych za pomocą czołgów i ciężkiej artylerii. Robotnicy, którzy kilka godzin wcześniej wychodzili z zakładów Cegielskiego (wówczas noszących imię Józefa Stalina), by protestować przed siedzibą Komitetu Wojewódzkiego PZPR, nawet nie przypuszczali, że pokojowa demonstracja przerodzi się w regularną rzeź.
Wojenne porządki
Protestujący porzucili stanowiska pracy o godzinie szóstej. Wkrótce dołączyli do nich pracownicy innych poznańskich zakładów. Sprzeciwiali się coraz cięższym warunkom pracy i decyzji ministerstwa przemysłu ciężkiego, które postanowiło nie wypłacać im premii. Wkrótce w tłumie pojawiły się pierwsze hasła wolnościowe i antysowieckie.
Kiedy na ulicach zrobiło się gorąco, wojewódzkie władze partii wymogły na wojsku obsadzenie budynków instytucji publicznych, między innymi banków, poczty, czy dworca. Na ulice wyjechały pierwsze czołgi. Ich załogi stanowili przede wszystkim podchorążowie z miejscowych szkół oficerskich. Żołnierze zostali entuzjastycznie powitani przez robotników. Niektórzy przeszli na stronę protestujących. I wtedy Biuro Polityczne w Warszawie postanowiło zdławić protest za pomocą regularnych oddziałów spoza Poznania, które właśnie ćwiczyły w Biedrusku i Wędrzynie. Wnioskował o to ówczesny minister obrony, sowiecki marszałek Konstanty Rokossowski. – W mieście pojawiło się 12 tys. żołnierzy i około 2 tys. pojazdów, w tym 420 wozów bojowych: czołgów i transporterów opancerzonych – przypomina prof. Karwat. Wojskowi usłyszeli, że oto niemieccy rewizjoniści wzniecają zamieszki, by oderwać Poznań od Polski i bezwzględnie należy temu zapobiec. Operacją osobiście dowodził wiceszef MON, gen. Stanisław Popławski.
Protest szybko został utopiony we krwi. Liczba ofiar sięgnęła 58. W przeważającej części byli to robotnicy. Rannych zostało 600–700 osób. – W sumie żołnierze wystrzelili 180 tys. pocisków – zaznacza prof. Karwat.
W Poznaniu po raz pierwszy w historii polskie wojsko zostało użyte do stłumienia cywilnej demonstracji.
Na kłopoty ZOMO
Tymczasem dla partyjnych funkcjonariuszy, którzy odpowiadali za resorty siłowe wnioski z Poznańskiego Czerwca były niewesołe. – Choć protest został zdławiony szybko, okazało się, że wojsko nie jest przygotowane do walki z tłumem – uważa prof. Antoni Dudek, historyk z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. – Czołgi nie nadają się do gonienia demonstrantów, ich obecność na ulicach może jedynie wywrzeć na nich psychologiczną presję – dodaje. Co więcej, przykład podchorążych, którzy bratali się z protestującymi pokazał, że do wojska nie można mieć stuprocentowego zaufania. Przecież w dużej części składało się ono z poborowych. Pozostawało jednak pytanie: co w zamian? – Na rozpędzanie demonstracji nie była gotowa również milicja. Mało kto o tym pamięta, ale w pewnym momencie funkcjonariusze zostali pozbawieni nawet pałek. Władzy za bardzo kojarzyły się one bowiem z kapitalistyczną opresją... – tłumaczy prof. Dudek.
Komuniści mieli co prawda Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, którego członkowie po 1965 roku zasilili nowo tworzone Nadwiślańskie Jednostki MSW, ale w istocie były to formacje wojskowe. A oni potrzebowali jeszcze czegoś innego. –Poczucie to wzmocniły zamieszki w Bydgoszczy i Szczecinie, do których doszło pod koniec 1956 roku. Podczas drugiego z protestów z dymem poszedł nawet sowiecki konsulat – mówi prof. Dudek. – I dlatego właśnie władze powołały do życia ZOMO, które aż do wczesnych lat osiemdziesiątych składało się wyłącznie z zawodowych milicjantów – tłumaczy. Nowa formacja zadebiutowała niedługo później – podczas rozpędzania demonstracji spowodowanych zamknięciem tygodnika „Po Prostu”. Odtąd to właśnie ZOMO (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej) miało trzymać w szachu buntujące się społeczeństwo. Wojsko pozostawało w odwodzie. Partyjna wierchuszka sięgała po nie dopiero wówczas, kiedy sytuacja stawała się naprawdę poważna.
Operacja na cywilach
Tak stało się w grudniu 1970 roku. W połowie miesiąca miały wejść w życie zaplanowane przez komunistów znaczne podwyżki cen artykułów spożywczych, przede wszystkim mięsa. Rządzący liczyli się ze społecznym niezadowoleniem, dlatego w stan gotowości zostało postawione wojsko i formacje podlegające resortowi spraw wewnętrznych. Decyzja została ogłoszona w sobotę 12 grudnia, a w poniedziałek rozpoczęły się protesty. Objęły one przede wszystkim Wybrzeże. Zastrajkowali stoczniowcy z Gdańska i Gdyni oraz pracownicy Zakładów Mechanicznych w Elblągu. Wkrótce stanął też Szczecin. Na ulicach miast odbywały się wielotysięczne protesty, dochodziło do zamieszek. Wojsko obstawiło stocznie. W czwartek zaczęło strzelać do demonstrantów. W sumie zginęło 45 robotników. Najwięcej, osiemnastu, w Gdyni. Tam kule dosięgły między innymi młodego stoczniowca Zbigniewa Godlewskiego, które koledzy ponieśli potem przez miasto na drzwiach. Dramatyczny moment został utrwalony w piosence, zaś Godlewski przeszedł do historii jako Janek Wiśniewski. Rany odniosło niemal 1200 osób.
W sumie na Wybrzeżu w akcję pacyfikacyjną zostało zaangażowanych ponad 25 tys. żołnierzy, którzy mieli do dyspozycji ponad tysiąc czołgów i transporterów opancerzonych. Operacją dowodził wiceszef MON, gen. Grzegorz Korczyński. Zgodę na użycie broni wydało Biuro Polityczne PZPR. Jednak, jak tłumaczył później ówczesny I sekretarz partii Władysław Gomułka, instrukcja mówiła, by strzelać najpierw w powietrze, potem w nogi demonstrantów. Dlaczego ofiar było tak wiele? Część nieumiejętnie oddanych salw odbijała się o bruk i rykoszetem dosięgała demonstrujących. Wielu żołnierzy i milicjantów strzelało jednak bezpośrednio do robotników. Zamieszanie najpewniej stanowiło efekt wewnątrzpartyjnych rozgrywek, które miały strącić ze stanowiska Gomułkę. Po masakrze został on zmuszony do dymisji i zastąpiony przez Edwarda Gierka.
Kilka lat później w Polsce zaczął dojrzewać kolejny kryzys. W 1980 roku powstała „Solidarność”. Komuniści nie mogli tolerować niezależnego od nich, kilkumilionowego ruchu i dlatego niemal od razu rozpoczęli przygotowania do jego rozbicia. – Wyciągając wnioski z poprzednich przesileń, postanowili się do tego solidnie przygotować – podkreśla prof. Karwat. A i tak przywódca partii gen. Wojciech Jaruzelski zdawał się nie do końca pewny swojej armii. Według rosyjskiego historyka Rudolfa Pichoi sondował, czy w razie, gdyby nie poradził sobie z rozbiciem „Solidarności” sam, mógłby liczyć na pomoc sowieckich towarzyszy. Ci mieli jednak odmówić. ZSRR był mocno zaangażowany w Afganistanie i nie chciał otwierać drugiego frontu.
Stan wojenny został wprowadzony w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku. – W operację była zaangażowana jedna trzecia ówczesnej armii – podkreśla prof. Karwat. Na ulice wyszło 70 tys. żołnierzy. Do dyspozycji mieli między innymi 1750 czołgów, 1400 pojazdów opancerzonych, pół tysiąca bojowych wozów piechoty. Zanim wybiła północ, wojsko wzięło udział w akcji „Azalia”, która polegała na zajęciu central telefonicznych i obiektów związanych z telewizją. Potem żołnierze pełnili funkcje patrolowe i pomocnicze wobec jednostek milicji. – Kiedy trzeba było spacyfikować jakiś strajk, najpierw pod bramami zakładu pojawiały się czołgi i transportery opancerzone. Była to swoista demonstracja siły, która w większości przypadków okazywała się skuteczna – podkreśla prof. Dudek.
Na około 200 strajków zorganizowanych po wprowadzeniu stanu wojennego, pacyfikacją zakończyło się 40. Z reguły w takich akcjach brało udział wojsko, ale jego rola była drugoplanowa. Tak stało się choćby w kopalni „Wujek”, gdzie czołgi przełamały mur i ogrodzenie, a żołnierze wrzucili do wnętrza petardy hukowe i w ten sposób utorowali drogę oddziałom milicji i ZOMO.
– Nie należy jednak zapominać, że armia była aktywna także w innym wymiarze. Na czele państwa stanęła Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, zostali wprowadzeni wojskowi komisarze, nastąpiła też militaryzacja aparatu partyjnego – wylicza prof. Dudek. Wprowadzenie stanu wojennego było największą operacją armii w dziejach PRL. Operacją, którą brytyjski historyk Norman Davies nazwał „najdoskonalszym zamachem wojskowym w historii nowożytnej Europy”.
Bez finału
Po zmianie ustroju w Polsce ruszyły śledztwa, a potem procesy przeciwko osobom odpowiedzialnym za operacje, w których przeciwko cywilom występowała między innymi armia. W większości przypadków nie zakończyły się one jednak wyrokami. Duża część oskarżonych zmarła przed ich ogłoszeniem. Upływ czasu uniemożliwił osądzenie kogokolwiek odpowiedzialnego za krwawe stłumienie protestów w Poznaniu. Wyroków skazujących uniknęli oskarżeni w sprawie masakry na Wybrzeżu generałowie Wojciech Jaruzelski i Tadeusz Tuczapski oraz ówczesny premier Stanisław Kociołek. Z wojskowych niższych rangą, którzy zasiedli na ławie oskarżonych wyroki więzienia w zawieszeniu usłyszeli Bolesław F., zastępca dowódcy 32 Pułku Zmechanizowanego, który blokował stocznię w Gdyni oraz Mirosław W., dowódca batalionu blokującego Stocznię Gdańską. Odpowiedzieli za „śmiertelne pobicia”.
W 2011 roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, że stan wojenny został wprowadzony z pogwałceniem obowiązujących w Polsce przepisów. Spośród członków WRON sąd zdołał skazać jednak tylko gen. Czesława Kiszczaka, szefa MSW. W jego procesie zapadł wyrok czterech lat więzienia w zawieszeniu.
autor zdjęć: Andrzej Konarzewski / Forum
komentarze