To była jedna z najdziwniejszych wojen w historii Polski. Choćby dlatego, że po raz pierwszy i jedyny w XX wieku, to Polacy rzucili wyzwanie przeciwnikowi, a ten go po prostu... nie przyjął. Co więcej, choć sama wojna formalnie trwała aż 16 lat, armie obydwu państw nigdy ze sobą nie walczyły. Polskę na tym froncie reprezentowało dwóch ochotników.
Witold Urbanowicz w styczniu 1944 r.
7 grudnia 1941 roku świat wstrzymał oddech. Niespodziewany atak japońskiego lotnictwa obrócił w proch Pearl Harbor, największą morsko-lotniczą bazę USA na Pacyfiku. Nazajutrz Amerykanie oficjalnie przystąpili do II wojny światowej. W ślad za nimi wyzwanie Japonii rzucili Brytyjczycy oraz ich sojusznicy: Holandia, Belgia, Komitet Wolnej Francji kierowany przez gen. Charles’a de Gaulle'a, wreszcie Polska. 11 grudnia rezydujący w Londynie prezydent RP Władysław Raczkiewicz podpisał stosowny akt. – Tym samym po raz pierwszy, i jak się później okazało jedyny, w XX wieku nasz kraj wypowiedział komuś wojnę – podkreśla Michał Bogdanowicz z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Niebawem doszło do kolejnego precedensu. Premier Japonii Hideki Tojo, który na kartach historii miał się zapisać najczarniejszymi zgłoskami – jako zbrodniarz, skazany po wojnie na śmierć i powieszony – odpowiedział, że... polskiej noty nie uznaje. „Polacy, bijąc się o swoją wolność, wypowiedzieli nam wojnę pod presją Wielkiej Brytanii” – tłumaczył.
Dla obydwu państw sytuacja była wysoce niezręczna. Bo choć już kilka lat wcześniej znalazły się one po dwóch stronach politycznej barykady, bardzo długo łączyły je stosunki co najmniej poprawne, by nie rzec: bliskie ideału.
Wspólna sprawa
Polskę i Japonię połączył w historii wspólny nieprzyjaciel. Początkowo była nim carska Rosja. – Kiedy w 1904 roku na Dalekim Wschodzie wybuchła wojna rosyjsko-japońska, do Tokio pojechali zarówno Józef Piłsudski, jak i Roman Dmowski. Obydwaj prowadzili dyplomatyczne zabiegi, które miały pomóc w pozyskaniu sojusznika dla sprawy polskiej niepodległości. Piłsudski zakładał nawet, że w zaborze rosyjskim przy finansowym wsparciu Japończyków uda się zorganizować wymierzone w carat powstanie – wyjaśnia Bogdanowicz. Do zrywu ostatecznie nie doszło, ale kiedy Polska wróciła na mapy Europy, Japonia jako jedna z pierwszych uznała ten fakt i nawiązała z nią stosunki dyplomatyczne. Kilka lat później Rzeczpospolita uruchomiła w Osace i Jokohamie konsulaty honorowe. W 1937 roku poselstwo w Tokio zostało podniesione do rangi ambasady. – W ówczesnym czasie nie zdarzało się to często. Placówki dyplomatyczne o tak wysokiej randze mieliśmy głównie w państwach, które pozostawały z nami w politycznych i wojskowych sojuszach, jak choćby we Francji – podkreśla historyk. Władze obydwu państw mnożyły wobec siebie przyjazne gesty. Pod koniec lat dwudziestych na przykład, na wniosek Piłsudskiego, 51 oficerów japońskiej armii zostało uhonorowanych orderami Virtuti Militari. Był to wyraz uznania ich zasług w walce zbrojnej z Rosją w latach 1904–1905. Współpraca miała też jednak inny, bardziej praktyczny wymiar.
W 1919 roku we Władywostoku zawiązał się Polski Komitet Ratunkowy Dzieci Dalekiego Wschodu. Organizacja postawiła sobie za cel bezpieczne wywiezienie z Syberii najmłodszych katorżników. Akcja stała się możliwa dzięki chaosowi wywołanemu przez rewolucję bolszewików. Z drugiej strony należało działać szybko, bo czerwony terror mógł się okazać dla zesłańców niemniej groźny niż twarde rządy cara. Pomocną dłoń komitetowi podali Japończycy. Pomiędzy latem 1920 a początkiem 1922 roku udzielili schronienia 763 polskim dzieciom. Wszystkie one w dwóch turach – przez Stany Zjednoczone bądź Wielką Brytanię – wróciły do kraju. Niezwykle ważna dla obydwu państw była współpraca wywiadów. Polscy specjaliści szkolili Japończyków w sposobach dekryptażu sowieckich szyfrów. Służby na bieżąco wymieniały się też danymi na temat ZSRS. – Co ciekawe, współpracy tej nie przerwało nawet wejście Japonii do grona Państw Osi, a potem wybuch wojny – zaznacza Bogdanowicz. – Japonia aż do 1941 roku utrzymywała w Polsce ambasadę. My mieliśmy też swoje przedstawicielstwo w Tokio. Mało tego, agenci polskiego wywiadu działali pod przykrywką japońskich placówek dyplomatycznych w Kownie, Królewcu czy Sztokholmie – dodaje. Szczególnie aktywny był ppłk Michał Rybikowski, oficer sekcji niemieckiej, którego japoński wywiad wyposażył w paszport Mandżukuo i opłacał ze swojego funduszu. – Wiele dla obywateli II RP zrobił też Chiune Sugihara, konsul urzędujący w Kownie. Wystawiał on japońskie wizy Żydom, którzy chcieli się wydostać z okupowanej Polski i Litwy. W ten sposób uratował przeszło sześć tysięcy osób – informuje historyk.
Coraz mocniejsze naciski Niemców sprawiły jednak, że Japonia zerwała stosunki dyplomatyczne z Polską. 4 października 1941 roku zlikwidowała ambasadę w Warszawie, prosząc jednocześnie polskich dyplomatów o opuszczenie Tokio. Kilka miesięcy później oba kraje były już ze sobą w stanie wojny.
Niebo dla Tygrysów
Oczywiście Polska nie zamierzała posyłać przeciwko Japonii swojej armii. Nie znaczy to jednak, że Polacy w Azji nie walczyli. Pojechał tam między innymi ppłk Witold Urbanowicz, dawny dowódca legendarnego Dywizjonu 303. – Zanim do tego doszło, był on zastępcą attache lotniczego przy ambasadzie Rzeczypospolitej w Waszyngtonie, i chyba mocno się na tym stanowisku nudził – przyznaje dr Grzegorz Śliżewski, historyk i autor książek o polskich lotnikach służących na Zachodzie. Pewnego dnia wpadł na gen. Claire'a Lee Chennaulta, który dowodził 14 Armią Powietrzną USA w Chinach. Od słowa do słowa, Urbanowicz zadeklarował, że jest gotów pomóc mu w walkach przeciwko Japończykom. Zaciągnął się do ochotniczej formacji zwanej Latającymi Tygrysami. – Nazwa wzięła się od specyficznego malowania samolotów Curtiss P-40 „Tomahawk”, z których korzystali Amerykanie. Dzioby maszyn przypominały paszcze tygrysów – tłumaczy dr Śliżewski. Urbanowicz wyjechał do Chin we wrześniu 1943 roku. Przez kolejne miesiące ostrzeliwał japońskie lotniska, toczył też powietrzne pojedynki z japońskimi myśliwcami Mitsubishi Zero. Zarówno same maszyny, jak też zasiadający za ich sterami piloci zaliczani byli wówczas do absolutnej światowej czołówki. Urbanowicz w starciu z nimi był jednak skuteczny. Jak utrzymywał, zdołał zniszczyć kilkanaście nieprzyjacielskich myśliwców. Amerykanie jednak nie mieli co do tego pewności. Do oficjalnych statystyk wpisali dwa strącenia. – Przeciwko Japonii walczył jeszcze jeden lotnik, ppor. Jerzy Bregman. Był nawigatorem, który latał w barwach RAF-u. Wiadomo o nim jednak dużo mniej niż o Urbanowiczu. Zginął przed końcem wojny, po powrocie do Europy – informuje dr Śliżewski. Do tego trzeba dodać jeszcze dwa statki pasażerskie – „Pułaskiego” i „Sobieskiego”, które transportowały alianckie wojska, i tyle...
Polska nie przyłożyła więc w znaczącym stopniu ręki do klęski Japonii. A ta została przypieczętowana w sierpniu 1945 roku, kiedy to cesarstwo zostało wzięte w kleszcze przez wojska zachodnich aliantów oraz Armię Czerwoną. 2 września przedstawiciele japońskich władz podpisali na pokładzie pancernika USS „Missouri” akt bezwarunkowej kapitulacji. Na kolejne siedem lat kraj trafił pod okupację sił sojuszniczych, na czele których stali Amerykanie. – Z Polską w stanie wojny cesarstwo formalnie miało jednak pozostać przez kolejnych dwanaście lat – zauważa Bogdanowicz. – Być może rządy obydwu państw uznały, że podpisanie traktatu pokojowego nie jest sprawą pierwszoplanową. Ostatecznie doszło do tego w lutym 1957 roku. Polska stała się pierwszym państwem Bloku Wschodniego, w którym Japonia otworzyła swoją ambasadę po wojnie – podsumowuje.
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze