Tydzień temu na cmentarzu w Wierzchowicach koło Świebodowa pożegnano Ryszarda Szurkowskiego, najwybitniejszego kolarza w historii polskiego kolarstwa. Mistrz wrócił na wieki do rodzinnej miejscowości, z której wyruszył w wielki świat. A pierwszym przystankiem na jego drodze po medale i sławę był… wojskowy poligon.
Swój pierwszy wyścigowy rower – czeskiego Favorita – Ryszard Szurkowski kupił, gdy miał 17 lat. Po niespełna dwóch latach samodzielnych treningów postanowił się sprawdzić w rywalizacji z zawodnikami, którzy uprawiali kolarstwo w dolnośląskich i wielkopolskich klubach. W czerwcu 1965 roku startował w wyścigach w Krotoszynie i Żmigrodzie. Oba wygrał. Po raz trzeci ścigał się 1 października w Chojnowie. Tam również był najlepszy, a w nagrodę otrzymał kolarskie pantofle. Nie cieszył się nimi zbyt długo, bo kilka dni później otrzymał powołanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej w jednostce w Tarnowskich Górach. Kolarskie pantofle musiał więc zamienić na wojskowe kamasze. Na rowerze mógł jeździć tylko wtedy, gdy przyjeżdżał do domu na przepustki. Próbował robić to na co dzień, ale dowódca jednostki nie wyraził zgody. Obiecał jednak młodemu żołnierzowi, że będzie mógł trenować na rowerze, jeśli Okręgowy Związek Kolarski we Wrocławiu potwierdzi, że ścigał się w organizowanych przez niego wyścigach. Niestety, OZKol nie chciał pomóc kolarzowi, który nie był stowarzyszony w żadnym klubie.
Sytuacja zmieniła się na korzyść szeregowego na wiosnę, gdy kompania Szurkowskiego wyjechała na poligon do wsi Garbatka-Letnisko w powiecie kozienickim. Dowódca kompanii zgodził się, żeby podwładny po wykonaniu służbowych zadań (budowa i naprawa trakcji kolejowej) trenował na rowerze. Podczas jednego z treningów spotkał kolarza z klubu Radomiak Radom. Cywil zachęcił szeregowego do spotkania ze swoim trenerem, Ryszardem Swatem. Żołnierz, podekscytowany możliwością trenowania w klubie, wybrał się na rowerze do odległego o 45 km Radomia. Trener Swat, żeby przekonać się, co potrafi szeregowy, zaproponował mu trening ze swymi kolarzami. Sprawdzian wypadł pomyślnie i następnego dnia trener wyprosił u przełożonych Szurkowskiego zgodę na jego udział w treningach i wyścigach.
Swoje początki w Radomiaku Ryszard Szurkowski tak wspomniał w napisanej wraz z red. Krzysztofem Wyrzykowskim książce „Być liderem”: „Dostałem pierwszego w życiu białego «Jaguara». Zostałem kolarzem «pełną gębą». Spełniło się to, o czym zawsze marzyłem […]. Tak jak kiedyś w szkole powiedziałem, że będę kolarzem, tak później w wojsku postanowiłem, że będę startował w Wyścigu Pokoju. Założyłem się nawet o to z jednym z kolegów, bo dosyć już miałem ciągłych pytań, po co jeżdżę, po co trenuję […]. Pobyt na poligonie urozmaicałem startami w wielu lokalnych wyścigach. Zakwalifikowałem się do reprezentacji województwa kieleckiego […]”.
Jesienią 1967 roku Szurkowski wrócił do cywila i szukał klubu, w którym mógłby spełniać sportowe marzenia. Najpierw, bezskutecznie, próbował w Oleśnicy, więcej szczęścia miał we Wrocławiu, gdzie studiował jego starszy brat. Za jego namową zaczął szukać w książce telefonicznej adresów klubów sportowych. Pierwszym na liście był Dolmel i do tego klubu pojechał z bratem. To był strzał w dziesiątkę. Nie dość, że w tym klubie była sekcja kolarska, to zainteresował się nim trener Mieczysław Żelaznowski. Niespełna trzy miesiące później, 3 marca 1968 roku, Szurkowski został w Prudniku mistrzem Polski w kolarstwie przełajowym. Jeszcze wtedy nie wiedział, że część trasy wyścigu przebiegała przez ogród Stanisława Szozdy, z którym już niedługo miał rywalizować na szosie o medale i sławę. Tym, którym nie było dane emocjonować się sukcesami duetu Szurkowski–Szozda i mniej interesują się sportem, przypomnę ich największy sukces z 1973 roku. Na rozgrywanych w Barcelonie mistrzostwach świata tytuł mistrzowski w wyścigu indywidualnym zdobył Szurkowski, a wicemistrzowski Szozda. Z kolei w wyścigu drużynowym Szurkowski, Szozda oraz Tadeusz Mytnik i Lucjan Lis wywalczyli złoty medal.
Po sukcesie w Barcelonie, największym w historii polskiego kolarstwa szosowego, jak i po czterech wygranych Wyścigach Pokoju, Szurkowskiego kochała cała sportowa Polska. Zresztą nie tylko, bo w latach siedemdziesiątych dzięki wspaniałym zwycięstwom kolarzy, zwłaszcza w potyczkach z rywalami ze Związku Radzieckiego, kolarstwem interesowali się niemal wszyscy. Szurkowski był idolem dla wielu młodych ludzi. Dzięki niemu i jego znakomitym kolegom sekcje kolarskie pękały w szwach. Każdy chciał być Szurkowskim, a wielu jego fanów i fanek chciało zdobyć autograf mistrza.
Ryszard Szurkowski na Balu Mistrzów Sportu. Fot. Jacek Szustakowski
Nie ukrywam, że Ryszard Szurkowski był i moim sportowym idolem. Magia jego sukcesów przyciągnęła i mnie do kolarstwa. Treningi rozpocząłem jako 13-latek, ale z powodu kontuzji musiałem je przerwać w wieku, w którym mój idol dopiero zaczynał karierę. Dla mnie starty w wyścigach zakończyły się w 1982 roku, w którym to wreszcie udało mi się zobaczyć na żywo w akcji swojego idola i zdobyć jego autograf. Kibicowałem mu i robiłem zdjęcia w Kaliszu, gdzie startował w wyścigu o mistrzostwo Polski ze startu wspólnego. Chociaż miał już 36 lat, chciał pokazać młodszym kolegom i kolarzom z młodego pokolenia, że muszą się jeszcze liczyć ze starym mistrzem. Dlatego specjalnie przyjechał do kraju z kilkoma kolegami, z którymi szalał na francuskich szosach w barwach klubu z Auxerre, m.in. ze starszym chorążym marynarki Tadeuszem Mytnikiem. Na mecie był piąty, a tytuł mistrzowski, zresztą pierwszy w karierze, zdobył 21-letni Lech Piasecki. Co ciekawe, ten kolarz trzy lata później, już pod wodzą trenera Szurkowskiego, wygrał Wyścig Pokoju i wywalczył tytuł mistrza świata.
Po niezapomnianym spotkaniu z moim idolem w Kaliszu przez kolejne 30 lat jeszcze kilkunastokrotnie miałem okazję bywać tam, gdzie on. Tak było chociażby w 1984 roku w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie startował w kryterium nocnym. To był jeden z jego ostatnich wyścigów w karierze. Zrobiłem mu wtedy zdjęcie m.in. z kolarkami z tomaszowskiego klubu Start. Kilka miesięcy później „Przegląd Sportowy” wykorzystał je 1 kwietnia dla żartu, do oszukania czytelników informacją, że Ryszard Szurkowski został trenerem kadry kolarek. Tak naprawdę Szurkowski został trenerem kadry, ale męskiej, 1 grudnia 1984 roku, jeszcze przed oficjalnym zakończeniem kariery sportowej. W nowej roli był tak dobry, że już po pierwszym roku pracy kapituła Plebiscytu „Przeglądu Sportowego” przyznała mu tytuł trenera roku.
Asystę honorową podczas uroczystości pogrzebowej śp. Ryszarda Szurkowskiego stanowili żołnierze Pułku Reprezentacyjnego Wojska Polskiego. Fot. DGW
Po raz ostatni miałem szczęście znaleźć się w tym samym miejscu, co mój idol 18 sierpnia 2012 roku. Tego dnia w Płocku Ryszard Szurkowski gratulował zwycięzcom 51. Wyścigu Kolarskiego o Puchar Ministra Obrony Narodowej. Rozmawiałem z nim wtedy o jego zwycięstwach w warszawskim Kryterium MON w 1977 i 1980 roku oraz o koncepcji przywrócenia tego wyścigu w centrum Warszawy. Nie spytałem wtedy mistrza – i niestety już nie spytam – czy myślał o tym, jak potoczyłaby się jego kariera, gdyby zaczął ją trochę wcześniej i pod okiem dobrego trenera? Sądzę, że wtedy, jeszcze przed powołaniem do wojska, dałby się poznać na wyścigach trenerom z wojskowych klubów. To właśnie w nich przez lata trenowali w okresie zasadniczej służby wojskowej czołowi polscy kolarze. Niektórzy pozostawali w Legii czy Flocie na dłużej, bo mieli tam stworzone doskonałe warunki do osiągania wielkich sukcesów. Z rówieśników Ryszarda Szurkowskiego taką drogę obrali m.in. Stanisław Szozda i Janusz Kowalski (w 1974 roku w bezpośredniej walce z Szurkowskim odebrał mu w Montrealu tytuł mistrza świata). Obaj swoje najlepsze wyniki zanotowali, gdy ścigali się w Legii. Z kolei młodszy o kilka miesięcy od Szurkowskiego Tadeusz Mytnik, również pochodzący z Dolnego Śląska, przez 15 lat reprezentował barwy Floty. Ryszard bardzo lubił marynarza i nazywał go bratem. Wiele mu zawdzięczał na wyścigach i wcale tego nie ukrywał. Mytnik w imieniu kolarzy pożegnał zmarłego przyjaciela podczas żałobnej mszy świętej w Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie. Niezwykle wzruszony powiedział: „Dzisiaj tylko kolejność się odwróciła. Dzisiaj Twoja meta dotarła sama do Ciebie, a Twój peleton przyjaciół wciąż znajduje się «na kole» wspólnego losu [...]. Żegnam Ciebie dumny z naszej przyjaźni, która przetrwała nie tylko na szosie”.
Żegnaj, Ryszardzie Wielki, mój sportowy idolu!
autor zdjęć: Jacek Szustakowski, DGW
komentarze