Szybko przestali liczyć pokonane kilometry oraz zrobione pompki. Coraz mniej przeszkadzały im też odciski na stopach i uwagi instruktorów. Zdeterminowani, nastawieni na sukces i naukę – tacy ludzie przeszli selekcję do Jednostki Wojskowej Agat. To ich pierwszy krok na drodze do zespołu bojowego w tej jednostce. Przez pięć dni obserwowałyśmy ich zmagania w Bieszczadach.
Pierwszego dnia poznałyśmy 34 kandydatów na żołnierzy Agatu. Silni, zmotywowani, pewni swoich umiejętności. Szybko okazało się, że to za mało. Niemalże z godziny na godzinę odpadali z gry – selekcji, która odbywała się w Bieszczadach. Niektórzy okazali się zbyt słabi fizycznie lub psychicznie, inni nie potrafili pracować w grupie, a jeden z kandydatów próbował ukryć w plecaku zabronione środki przeciwbólowe. – Niektórych gubi słabe przygotowanie, innych arogancja i cwaniakowanie – mówi „Nowy”, kierownik selekcji. Piątego dnia testu na metę kończącego całość maratonu dotarło 22 śmiałków. To właśnie oni zrozumieli słowa, co chwilę powtarzane przez instruktorów: w pewnym momencie selekcji przestają liczyć się mięśnie, zostaje tylko głowa i serce.
Sam na sam ze sobą
Marsz, pompki, przysiady, marsz, pompki, przysiady… – tak wyglądały pierwsze dwie doby selekcji do jednostki wojskowej Agat. Dodatkowo ponad 20-kilogramowy plecak, który dźwigali po górskich bezdrożach. – Chodzi o to, by doprowadzić kandydatów do kresu wytrzymałości fizycznej. Wtedy dobrze widać ich charakter, słabości i to, czy w ekstremalnych warunkach potrafią podejmować właściwe decyzje – mówi „Nowy”.
Rzeczywiście, potem było już tylko gorzej, bo setki pompek i przysiadów to jednak nic w porównaniu z samotną wędrówką po górach. Kandydaci na specjalsów musieli dojść do czterech punktów wyznaczonych przez instruktorów. Na starcie marszu wiedzieli tylko, gdzie znajduje się pierwszy z nich, a współrzędne kolejnych otrzymywali po drodze. Łącznie w samotności po bieszczadzkich bezdrożach przeszli ponad 40 kilometrów. – W tym zadaniu najważniejsza jest umiejętność nawigowania i znajomość mapy UTM – wyjaśnia „Nowy”, oficer Agatu.
W ten sposób sprawdzana jest także umiejętność samodzielnego podejmowania decyzji. – Wyobraź sobie, że masz za sobą kilka dni intensywnego wysiłku, kilka godzin snu w środku lasu, przemoczone buty, a temperatura wynosi ledwo kilka stopni powyżej zera. Trudno wówczas podejmować decyzje, reagować na to, co się dzieje, i najważniejsze: nawigować – mówi „Nowy”. Instruktorzy nie narzucają kursantom, którą drogą mają iść. To wyłącznie od nich zależy, jak zaplanują trasę, najważniejsze jednak, by w ciągu dziesięciu godzin odnaleźli w terenie cztery wyznaczone punkty. – Ci, którzy są mocni i silni, pójdą krótszą, ale o wiele trudniejszą drogą. Ci, którzy stracili już siły, wybierają wariant prostszy: idą drogami, szlakami i mostami. To jednak oznacza, że pokonują znacznie więcej kilometrów – mówi Grzesiek, jeden z instruktorów gliwickiej jednostki.
Zombie maraton
Ostatni etap selekcji to nocny maraton. Jego trudność polega przede wszystkim na tym, że startuje się w nim skrajnie wycieńczonym. Dlaczego? Tuż po 40-kilometrowej samotnej trasie w górach kandydaci mają dosłownie chwilę, by odpocząć. Ich sen nie trwa jednak długo. Już po kilkudziesięciu minutach wytchnienia instruktorzy podrywają mężczyzn na równe nogi. – Dalej, wstawać! Pobudka, macie dwie minuty, by się ubrać i spakować. Przed wami najważniejsze i ostatnie zadanie – krzyczą specjalsi. – Jak ktoś się nie wyrobi w czasie, będzie „pompował”. Mało wam jeszcze? – wrzeszczą.
Ponieważ wiele osób nie staje na zbiórce w wyznaczonym czasie, instruktorzy nie mają litości. Karne pompki robią wszyscy. Odliczają wolno trzydzieści, a w przerwach wykrzykują motto jednostki: „Siła i ogień, po nas tylko zgliszcza!”. Ćwiczących bolą ręce, nogi, niektórzy mają już zdartą skórę ze stóp i ledwo stoją. – Czy ktoś chce zrezygnować? – pyta kierownik selekcji. – Nie – niesie się po górach. Instruktor wyjaśnia, na czym polega ich ostatnie zadanie: przed nimi maraton. Mają iść lub biec w pojedynkę. Mają kilka godzin na pokonanie kilkudziesięciu kilometrów. – Nocny maraton to zadanie, które wykonuje się już niemal automatycznie: trochę jak zombie. Kandydaci wyłączają myślenie, bo są już zbyt zmęczeni, by cokolwiek planować. Po prostu mają pokonać dystans w wyznaczonym czasie – mówi Grzesiek.
Na metę docierają wszyscy: 22 osoby. Są skrajnie zmęczeni, obolali, niektórzy odwodnieni. Kiedy medycy opatrują ich stopy, musimy odwrócić wzrok, bo widok jest nie do zniesienia. Kuśtykając, ustawiają się na ostatniej zbiórce.
Ich wysiłek kończy spotkanie z dowódcą JW Agat, płk. Sławomirem Drumowiczem. Ten każdemu z nich proponuje stanowisko, które, po spełnieniu niezbędnych formalności, będzie mógł zająć w jednostce. – To była 22. selekcja do jednostki Agat. Wiem, że daliście z siebie wszystko i powinniście być z siebie dumni – mówi na zakończenie dowódca.
Kiedy po wszystkim rozmawiamy z kandydatami, nie kryją radości. Uśmiechnięci z zadowoleniem przyznają: daliśmy radę! Przyznają jednak, że wysiłek kosztował ich wiele, dlatego gdyby mieli dziś jeszcze raz przygotować się do selekcji, na pewno zrobiliby to lepiej. – Każdy, kto chce przejść selekcję, powinien więcej pracować z wojskową mapą, dużo chodzić po górach. Mnie ciążył także plecak, dziś wiem, że lekki sprzęt to podstawa – mówi żołnierz z Bielska-Białej.
Nieodrobiona praca domowa
Co najbardziej zawiodło instruktorów tegorocznej selekcji? Brak przygotowania do nawigowania. – Apel do kandydatów przyszłych edycji: weźcie mapy i idźcie z nimi w góry. Nauczcie się korzystania z map UTM – mówią. W tym roku niektóre osoby po raz pierwszy trzymały w rękach mapę UTM i szybko odpadły, bo bez znajomości nawigacji nie ma szans na wykonanie zadań podczas selekcji.
autor zdjęć: MKS, EK
komentarze