Czy zbrodniarzem wojennym jest tylko ten, na którym ciąży prawomocny wyrok uznający go za winnego? Jeśli tak, to jak określać tych, którzy wprawdzie odpowiadają za śmierć tysięcy, ale sąd ich uniewinnił? Jak nazywać hitlerowskich generałów pacyfikujących powstańczą Warszawę, którzy uniknęli kary? Przeczytaj komentarz ppłk. Andrzeja Łydki z Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych, znawcy i miłośnika historii wojskowości, publicysty portalu polska-zbrojna.pl.
Pod koniec ubiegłego roku opinię publiczną zelektryzowała informacja, że potomek gen. por. Reinera Stahela Christoph Broszies zagroził, że poda do sądu Muzeum Powstania Warszawskiego. Czemu? Na wystawie zorganizowanej w Berlinie przez warszawskie Muzeum podpisano jego dziadka jako „zbrodniarza wojennego”. Pan Broszies, profesor Uniwersytetu Goethego, innymi słowy człowiek oczytany, inteligentny i kulturalny, uważa, iż jeśli jego dziadek pomimo popełnienia zbrodni wojennej nie został prawomocnie skazany przez sąd za tę zbrodnię, to zbrodniarzem wojennym nie był. A to z kolei oznacza, że nazywanie byłego hitlerowskiego generała w ten sposób jest pozbawieniem go dobrego imienia oraz nadużyciem czy wręcz przestępstwem. Ta argumentacja wprawiła w osłupienie wielu, lecz śmiem uważać, że nie wszystkich.
Walka o dobre imię mordercy
Do tej pory postać gen. por. Stahela nie była powszechnie znana. Był raczej w cieniu innych, znacznie większych od niego zbrodniarzy wojennych okresu Powstania Warszawskiego. Co prawda, Muzeum Powstania Warszawskiego stara się „spopularyzować” jego osobę, ale informacja o zbrodniach generała docierała tylko do tych, którzy zwiedzili muzeum bądź oglądali wystawę. Dzięki nieoczekiwanej „akcji” wnuka zbrodniarza o tym, co w czasie wojny robił gen. Stahela, poinformowały niemal wszystkie światowe media.
Jednak prof. Broszies nie jest pierwszym wnukiem walczącym o prawo do „dobrej pamięci” o dziadku. Wyprzedził go Jewgenij Jakowlewicz Dżugaszwili, który kilka dni temu przegrał sprawę przeciwko Rosji (wskazanie Stalina jako winnego zbrodni katyńskiej i nazwanie go przez b. prokuratora Jabłokowa „krwiożerczym ludojadem”) przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Trybunał uznał jego skargę za nieuzasadnioną i niedopuszczalną.
W tym samym czasie, gdy profesor Broszies wybielał swojego przodka, naczelnik warszawskiego oddziału Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (jest to część składowa Instytutu Pamięci Narodowej) prawomocnie umorzył śledztwo w sprawie mordu w warszawskim więzieniu przy ulicy Rakowieckiej. Do zbrodni doszło 2 sierpnia 1944 r. Żołnierze SS na rozkaz gen. por. Stahela wymordowali ponad pół tysiąca więzionych tam Polaków. Zmarłemu w sowieckiej niewoli gen. por. Stahelowi nie można postawić zarzutów i skierować sprawy do sądu. Prawomocne postanowienie o umorzeniu śledztwa oznacza jednak, że sprawa zbrodni jest formalnie zakończona, a określanie go jako zbrodniarza wojennego jest uzasadnione także pod względem prawnym. Jak stwierdziła jedna z internautek, jest szansa, iż prof. Broszies uzyska sądowy dokument stwierdzający, iż jest wnukiem zbrodniarza. Dżugaszwili już coś podobnego uzyskał.
Działanie profesora Brosziesa jest sygnałem wskazującym na to, że po odejściu z tego świata zbrodniarzy zarówno niemieckich, jak i komunistycznych próby wybielania ich będą podejmowane przez ich potomków. Jednak w poszczególnych okręgowych Komisjach Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, pomimo znacznego upływu czasu od zakończenia II wojny światowej, prowadzone są śledztwa w sprawie zbrodni dokonanych zarówno przez Niemców, jak i przez komunistów. Ich dokończenie i umorzenie z powodu śmierci zbrodniarzy i oprawców uniemożliwi w przyszłości potomkom walkę o ich „dobre imię”, które przez swoją działalność i „zaszczytną służbę” bezpowrotnie utracili. M.in. przez Oddziałową Komisję ŚZpNP w Katowicach prowadzone jest śledztwo w sprawie zbrodni, jakich się dopuścił się w latach 1942–43 niejaki SS-Standartenfűhrer Rudolf Mildner, szef Gestapo w rejencji katowickiej oraz przewodniczący Standgerichtu w Block 11 KL Auschwitz (była to filia więzienia śledczego w Mysłowicach). Osobnik ten wydał ok. dwóch tysięcy wyroków śmierci na Polaków. Swoją działalnością wpłynął również na wojenne i powojenne losy mojej najbliższej rodziny.
Mordowali i zostali uniewinnieni
Przy okazji można zauważyć ciekawą zależność. Mianowicie atencja wobec wyroków sądów łączy się u wielu z niechęcią lub wręcz podważaniem autorytetu Instytutu Pamięci Narodowej. Szczególnie pionu, który zajmuje się ściganiem zbrodni nazistowskich i komunistycznych przeciwko narodowi polskiemu. Brunatni i czerwoni zbrodniarze byli i są traktowani wyjątkowo ulgowo. Podczas Powstania Warszawskiego największą „sławę” zdobyło pięciu zbrodniarzy wojennych: gen. Erich von dem Bach-Zelewski, SS-Gruppenfűhrer Heinz Reinefarth, wspomniany gen. por. Reiner Stahel, SS Oberfűhrer Oskar Dirlewanger i płk Bronisław Kamiński. Wyrok skazujący na karę śmierci dostał tylko ten ostatni, nawiasem mówiąc z rąk Niemców, a i to za grabieże, a nie za zbrodnie wojenne. Jeśli przyjąć, że słowem „zbrodniarz” można określić jedynie tych, których nazwał tak sąd, o Kamińskim można by mówić co najwyżej „złodziej”.
Z pozostałych gen. von dem Bach-Zelewski został skazany na karę więzienia za zamordowanie w latach trzydziestych kilku komunistów, lecz za zbrodnie w Warszawie nie odpowiedział nigdy. Zbrodniarzem wojennym nazwać go więc nie można. Nie ma na to wyroku sądowego. SS-Oberfűhrer Oskar Dirlewanger został zatłuczony na śmierć w więzieniu w 1945 roku prawdopodobnie przez Polaków służących we francuskiej służbie więziennej i według fanów sądów może być uważany za ofiarę mordu i samosądu, a nie za mordercę. Są jednak tacy, którzy twierdzą, że poniósł zasłużoną karę.
SS-Gruppenfűhrer Heinz Reinefarth został prawomocnie uniewinniony od zarzutu popełnienia zbrodni wojennej (60 tysięcy zamordowanych warszawiaków na Woli) przez niezależny sąd w demokratycznym państwie prawa, z czego był oczywiście bardzo dumny. Jako dobry organizator o zdolnościach przywódczych został dwukrotnie wybrany na posła do Landtagu w Schleswig-Holstein oraz długie lata był burmistrzem Westerlandu. W sierpniu ubiegłego roku, pomimo sądowego uniewinnienia Reinefartha od zarzutu zbrodni wojennej, Petra Reiber, obecna burmistrz Westerlandu, przeprosiła warszawiaków za zbrodnie swojego poprzednika oraz za to, że otrzymał tak wiele honorów, w tym generalską emeryturę. Na szczęście nasi fani monopolu sądów na stwierdzanie faktów nie „wyprostowali” pani burmistrz i wstydu nie było.
Czerwoni zbrodniarze bez kary
Dążenie zbrodniarzy do zachowania dobrego imienia pomimo popełniania przestępstw i zbrodni można było zauważyć także w Polsce. W 1999 roku niejaki Stanisław Supruniuk (b. komendant Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nisku, Krośnie i Gdyni) na wniosek zarządu Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych „za zasługi położone w służbie państwu i społeczeństwu” został odznaczony przez prezydenta Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. We wniosku o nadanie mu orderu w rubryce „karalność” zaznaczono zgodnie z prawdą – „nie karany”. W formularzu wniosku nie ma przecież pytania „czy został pozbawiony uprawnień kombatanckich” lub bardziej szczegółowego – „czy wyrywał rozmówcom paznokcie podczas rozmowy”. Tym samym wyszedł z cienia. Sprawa stała się głośna, a były ubek miał procesy (w Krośnie i Gdyni) wytoczone w dawnych miejscach pełnienia „zaszczytnej” służby w UB przez swoje byłe ofiary. W akcie oskarżenia sporządzonym przez IPN udokumentowano Supruniukowi dokonanie 67 zbrodni. W 2001 roku prezydent wydał kolejne postanowienie, którym pozbawił go orderu, a w 2011 roku długi proces umorzono z powodu śmierci oskarżonego. Kolejny niewinny.
Na początku lat 90. XX w. były śledczy Głównego Zarządu Informacji (wg opinii prof. Pawła Wieczorkiewicza – w GZI służyli Sadyści przez wielkie „S” i Mordercy przez wielkie „M”), Mikołaj Kulik wytoczył proces oficerowi WP płk. Poksińskiemu, który w swojej książce „TUN” opisał m.in. stosowane przez niego (Kulika) metody śledcze. Były funkcjonariusz GZI żądał od oficera wycofania z książki fragmentów naruszających jego dobra osobiste oraz wypłatę odszkodowania. W efekcie w świetle jupiterów toczyły się dwa procesy – jeden cywilny z powództwa Kulika, a drugi karny z powodu zeznań świadków złożonych na procesie cywilnym, z których wynikało, iż śledczy popełnił liczne zbrodnie. Obydwa procesy umorzono z powodu śmierci pozwanych, ale postać Kulika stała się znana i zajmuje znaczące miejsce wśród komunistycznych zbrodniarzy.
Kilka miesięcy temu na wniosek koła nr 6 Związku Żołnierzy WP w Koszalinie wystawiono wojskową asystę honorową na pogrzeb płk. Wacława Krzyżanowskiego, prokuratora, który uzyskał wyrok śmierci na podsądną, sanitariuszkę Danutę Siedzikównę „Inkę” w 1946 roku. Przewodniczący tego koła w rozmowie z dziennikarzem był szczerze zdziwiony skandalem, jaki wywołał, ponieważ b. prokurator został uniewinniony z zarzutu zbrodni komunistycznej.
Nie każdy, kto nosi gwiazdki, jest oficerem
Czytelnik zauważy, iż przy wymienianiu umundurowanych funkcjonariuszy UB i GZI nie używam słowa „oficer”. W tym przypadku opieram się na opinii przesłuchiwanego przez Humera mjr. Stanisława Skalskiego, który na pytanie śledczego, dlaczego w zeznaniu o uczestniczących w jakimś spotkaniu oficerach pominął postać obecnego tam mjr. UBP Artura Rittera-Jastrzębskiego (podobno protoplasty „polskiego” agenta J-23), odparł, iż „nie każdy, kto nosi gwiazdki, jest zaraz oficerem”.
Przytoczone powyżej przypadki brunatnych i czerwonych „niewinnych” zbrodniarzy mają jeden punkt wspólny (oprócz tego, że skutecznie i wytrwale zwalczali tego samego przeciwnika). Ich nazwiska przebiły się po latach do wiadomości publicznej przez chęć otrzymania honorów lub podjęcie walki o obronę „dobrego imienia”.
komentarze