Funkcjonariuszom UB nie wystarczyła śmierć żołnierzy wyklętych. Skazano ich jeszcze na zapomnienie. Dlatego zwłok zabitych nie wydawano rodzinom. Chowano ich w dołach kloacznych i torfowych, a na miejscach pochówków stawiano śmietniki i publiczne toalety – pisze mjr Andrzej Łydka z 10 Opolskiej Brygady Logistycznej, znawca historii wojskowości, publicysta portalu polska-zbrojna.pl.
Na terenie dzisiejszej Polski znajduje się około 550 miejsc terroru komunistycznego (są to byłe obiekty zajmowane przez agendy Urzędu Bezpieczeństwa, Informacji Wojskowej, Naczelnej Prokuratury Wojskowej, wojskowych sądów rejonowych, NKWD oraz więzienia i miejsca dokonywania egzekucji). Ocenia się, że w latach 1944–1956 w tych miejscach pozbawiono życia około 30 – 50 tysięcy ludzi (w tym około 2800 po orzeczeniu kary śmierci przez sądy), których z różnych powodów uznano za wrogów Polski Ludowej. Straty te były porównywalne z poniesionymi przez Armię Krajową w walce z niemieckim okupantem. Przez więzienia „przeszło” około 250 tysięcy żołnierzy podziemia niepodległościowego (prawie 20 tysięcy zmarło), a ponad 50 tysięcy wywieziono na wschód. Podczas okupacji niemieckiej żołnierze Polskiego Państwa Podziemnego mieli status „bandytów”. W czasie starć partyzanci nie byli brani do niewoli. Jedynym wyjątkiem, który sprzymierzeni wymusili na Niemcach, było uznanie za jeńców wojennych żołnierzy AK kapitulujących po Powstaniu Warszawskim. Z kolei gen. broni Michał Rola-Żymierski, Naczelny Dowódca Wojska Polskiego, wydał w 1945 roku rozkaz, aby w toku walk nie brać do niewoli partyzantów, lecz ich rozstrzeliwać. Do odpowiedzialności karnej zaś pociągać wszystkich, którzy udzielali partyzantom jakiejkolwiek pomocy, nie wyłączając członków najbliższej rodziny. Innymi słowy, po wyparciu Niemców z terytorium RP przez Armię Czerwoną status żołnierzy AK jako „bandytów” nie uległ zmianie i taki pozostał w zasadzie do 1956 roku.
Piszę „w zasadzie”, ponieważ wielu żołnierzom AK, którzy odsiedzieli wyroki, aż do końca lat osiemdziesiątych XX wieku odmawiano przyznania statusu kombatanta, nie wspominając o utrudnieniach w podjęciu i utrzymaniu pracy. Od 1993 roku żołnierzy podziemia niepodległościowego z lat 1944–1963 określa się mianem „żołnierzy wyklętych”. Obecnie coraz częściej używa się określenia „żołnierze niezłomni”. Kilkanaście dni temu Instytut Pamięci Narodowej poinformował o wynikach badań identyfikacyjnych kolejnych szczątków żołnierzy podziemia niepodległościowego, których ekshumowano z terenu dawnego śmietnika cmentarza powązkowskiego, tzw. Łączki. Do tej pory na Powązkach udało się wydobyć szczątki 194 osób zakopanych w jamach grobowych przez funkcjonariuszy ówczesnego państwowego aparatu represji. Wcześniej udało się zidentyfikować siedem ofiar. Obecnie ujawniono imiona i nazwiska następnych dziewięciu żołnierzy, którzy zostali zamordowani za działalność niepodległościową. Wśród nich był mjr Hieronim Dekutowski ps. „Zapora” i mjr Zygmunt Szendzielarz ps. „Łupaszko”. Dwa lata wcześniej zakończono prace ekshumacyjne na cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu. Odnaleziono tam szczątki około 350 ofiar terroru. Podczas badań identyfikacyjnych udało się przywrócić imiona i nazwiska prawie 280 z nich.
Żołnierze wyklęci jako „bandyci” byli skazani na zapomnienie, dlatego zwłok zabitych w walce czy zamordowanych nie wydawano rodzinom. Chowano ich w dołach kloacznych i torfowych. Na miejscach pochówków stawiano śmietniki i publiczne toalety, tak jak na cmentarzu Bródnowskim w latach sześćdziesiątych, które funkcjonowały jeszcze do lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Przez kilkadziesiąt lat specjaliści od propagandy przyprawiali żołnierzom gębę „faszystowskich bandytów”, określali ich mianem „zaplutych karłów reakcji” czy „płatnych agentów Andersa". Proces przywracania zbiorowej pamięci żołnierzy wyklętych przez realizację różnego rodzaju projektów edukacyjnych i kulturalnych trwa od ponad dwudziestu lat.
Dziś niektórzy z zamordowanych przez UB i IW „żołnierze niezłomni” powracają do przestrzeni publicznej i świadomości młodego (i nie tylko młodego) pokolenia jako ostatni żołnierze walczący z bronią w ręku o niepodległość kraju. Generał Emil Fieldorf „Nil” jest patronem Jednostki Zabezpieczenia Wojsk Specjalnych, sanitariuszka Danuta Siedzikówna „Inka” i rtm. Witold Pilecki „Witold” zostali patronami wielu liceów i gimnazjów, stając się wzorcami osobowymi dla wojska i młodzieży. Te wymienione postacie łączy wspólny mianownik. Jako żołnierze wyklęci zostali tytułowymi bohaterami filmu i spektakli teatralnych TV, co pozwoliło im „przebić się” do świadomości społecznej. W kolejce czeka sierż. Mieczysław Dziemiaszkiewicz „Rój” – bohater filmu „Historia Roja, czyli w ziemi lepiej słychać”. Film ten, mimo kilku lat pracy, nie został ukończony, a jego powstanie zablokowały działania Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i TVP. W związku z tym powstała społeczna inicjatywa „Ratujmy Roja” (również na Facebooku). Jej organizatorzy samodzielnie zbierają środki na dokończenie produkcji. Życiorysy majorów Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, Mariana Bernaciaka „Orlika” czy pułkownika Łukasza Cieplińskiego „Pługa” wciąż czekają na scenarzystów i producentów. Atmosferę tamtych dni oraz wybory żołnierzy podziemia niepodległościowego po zakończeniu wojny możemy poznać z emitowanego na ekranach TV 6 sezonu serialu „Czas honoru”.
Z zupełnie innych powodów po 1956 roku wielu byłych funkcjonariuszy UB i IW nie chwaliło się swoją przeszłością i rolą, jaką odegrali „w walce z bandami reakcyjnego podziemia”. W latach pięćdziesiątych w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego służyło kilkaset tysięcy funkcjonariuszy, w tym około 35 tysięcy w Urzędzie Bezpieczeństwa. Procesy kilku „kozłów ofiarnych” w osobach płk. Józefa Różańskiego czy płk. Anatola Fejgina jako tzw. sprawców „błędów i wypaczeń” miały przekonać społeczeństwo, że rządzący wyciągnęli wnioski i ukarali jedynych winnych. Większość pozostałych funkcjonariuszy zmieniła adresy i zawody. Do końca istnienia PRL pracowali w różnych instytucjach państwowych jako dyplomaci, literaci czy dziennikarze. Sędziowie i prokuratorzy zostali uznanymi adwokatami (np. płk Różański) czy radcami prawnymi. Jedynie kilku z nich stanęło przed sądami III RP. Reszta nie niepokojona dożywa swoich dni. W Polsce, w odróżnieniu od innych byłych krajów demokracji ludowej, nie ma muzeum ofiar zbrodni komunistycznych mimo ogromnej ich skali oraz faktu, że ofiary dyktatury stanowiły elitę narodu. Miejsca tych zbrodni powinny być traktowane z takim samym szacunkiem jak miejsca zbrodni nazistowskich. Jednak nie sądzę, by takie muzeum mogło powstać w dającej się przewidzieć przyszłości.
Przypominając postacie „żołnierzy niezłomnych” w ramach rozlicznych inicjatyw społecznych (nadawanie ich imion ulicom i placom oraz placówkom szkolnym, upamiętnianie miejsc spoczynku, działalność wydawnicza, aktywność w Internecie), należy również przypominać nazwiska i twarze sprawców ich mordów sądowych, od oficerów śledczych z Urzędu Bezpieczeństwa i Informacji Wojskowej przez prokuratorów po sędziów wojskowych sądów rejonowych. Pozwoli to zrozumieć i uzmysłowić sobie, przeciwko komu i czemu „żołnierze niezłomni” walczyli. Jest to praca ciągła i raczej daleka do ukończenia.
Ostatnio opublikowana przez Justynę Klimasarę na jej blogu „Piszę co wiem” ocena żołnierzy wyklętych (pisownia oryginalna): „Zdrajcy i bandyci. Jakim prawem atakowali ludność cywilną, napadali na ludzi. Chcieli niby walczyć z komunizmem, kto dał im prawo atakowania ludzi, nawet wobec ich idei jest to wstyd czcić takich ludzi tfu” – świadczy nie tylko o skuteczności propagandy z lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku, która, jak można sądzić, jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, lecz pokazuje także słabość naszego systemu edukacyjnego w przedmiocie historii najnowszej. Justyna Klimasara nie tłumaczy, kogo i w jaki sposób mieli zdradzić „wyklęci”, którzy walkę o niepodległość zaczęli w 1939 roku. Najprawdopodobniej przyjmuje tezy propagandy za informację. Nie można siedzieć na barykadzie, podobnie jak na odwróconym taborecie w pokoju przesłuchań. W tym sporze Justyna Klimasara staje się fanką Chimczaka, Humera, Supruniuka (odznaczonego jako „wzór patrioty” w 1999 roku orderem Polonia Restituta, a dwa lata później pozbawionego tego orderu w atmosferze skandalu), Graffa, Gurowskiej, Andrejewa i Wolińskiej. Mam nadzieję, że w przyszłym roku na maturze nie będzie zdawała historii. Nie jest to łatwy przedmiot. I można sądzić, że w jej przyszłej aktywności zawodowej (i nie tylko) zupełnie niepotrzebny. Niektórzy już wcześniej „datowali” Powstanie Warszawskie na 1988 rok. Jak wspomniałem, przywracanie pamięci o żołnierzach wyklętych to proces ciągły. Jest realizowany w różny sposób, między innymi przez pośmiertne nadawanie im orderów (Order Orła Białego i Polonia Restituta) oraz mianowanie na wyższe stopnie wojskowe, jak np. Jana Piwnika „Ponurego” czy Łukasza Cieplińskiego „Pługa”. Być może celowe byłoby również rozważenie zmodyfikowania decyzji ministra obrony narodowej z 2004 roku, dotyczącej kultywowania tradycji przez uwzględnienie w niej możliwości przejmowania i kontynuowania tradycji formacji podziemia niepodległościowego po II wojnie światowej. Byłoby to symboliczne włączenie „żołnierzy niezłomnych” z powrotem w szeregi WP.
komentarze