Niemców przyprawiał o wściekłość, przywódców polskiego podziemia o irytację. Potrafił łączyć przymioty wielce u żołnierza pożądane – wytrwałość i wierność ideałom ze zgoła nieżołnierską skłonnością do stawiania na swoim. Mimo tych sprzeczności, a może właśnie dzięki nim, przeszedł do legendy. 30 kwietnia 1940 roku zginął mjr Henryk Dobrzański „Hubal”.
Major Henryk Dobrzański jako starter na zawodach konnych w Zakopanem. Fot. NAC
„Zemsta” ocknął się o świcie. Najpierw zobaczył lufę karabinu kołyszącą się kilka centymetrów od jego piersi, potem niemieckiego żołnierza. Przełknął ślinę. Tej nocy miał trzymać wartę od strony wsi, ale nie dał rady. Na chwilę się zdrzemnął. Tak jak pozostali żołnierze z jego oddziału, był wykończony: wielogodzinnym marszem przez lasy i bezdroża, niedojadaniem, poczuciem niepewności i gasnącej nadziei. Jasność umysłu szybko jednak wróciła. „Zemsta” błyskawicznym ruchem chwycił za lufę i szarpnął do siebie. Zdziwiony Niemiec został z pustymi rękoma, a on rzucił się w stronę obozowiska. „Idą na nas!” – krzyknął. „Hubal” w mgnieniu oka zerwał się na równe nogi. Przypadł do stojącego w pobliżu wachmistrza Józefa Alickiego: „Słuchaj! Skacz po erkaem, biegnij w kierunku Pilicy i powstrzymaj przeciwnika. My podciągniemy popręgi i siadamy na koń. Będziemy na was czekać. Jak wrócicie, ruszymy w duży las. Ruszaj!”. Pośród zamieszania żołnierze widzieli, jak ich dowódca wsiada na konia. Chwilę później został przeszyty serią z automatu.
Tak właśnie wyglądały ostatnie chwile majora Henryka Dobrzańskiego, legendarnego dowódcy Oddziału Wydzielonego Wojska Polskiego, który w lasach Kielecczyzny przetrwał wrześniową klęskę. Kilka dni później jego podwładni napisali: „Zginął człowiek, który swej przysięgi żołnierskiej nie złamał, honoru polskiego żołnierza nie splamił”.
„Munduru nie zdejmę”
„Henia lubili wszyscy, ale przełożeni woleli go nie mieć w swoich jednostkach” – stwierdził swego czasu gen. Juliusz Rómmel. Śledząc życiorys Dobrzańskiego, trudno się z tą opinią nie zgodzić. Z kolejnych opowieści wyłania się bowiem obraz żołnierza tyleż doskonałego, co niesfornego. Człowieka, który u podwładnych cieszył się ogromnym autorytetem, za to zwierzchnikom podporządkowywał się z wyraźnym trudem.
Zanim Dobrzański został „Hubalem”, zasłużył się na kilku frontach. Podczas I wojny światowej walczył przeciwko Rosjanom w szeregach Legionów Polskich, a już w odrodzonej Rzeczypospolitej bił się z Ukraińcami o Lwów i z bolszewikami pod Komarowem. Posmakował też kariery sportowej. Jako reprezentant kraju w jeździectwie pojechał nawet na igrzyska olimpijskie do Amsterdamu. Jednocześnie piął się po szczeblach wojskowej hierarchii – do czasu. Latem 1939 roku, gdy już miał stopień majora, został zdymisjonowany ze stanowiska dowódcy szwadronu zapasowego w 4 Pułku Ułanów. Powód? Zamiast przygotowywać swój pododdział do mobilizacji, wybrał się na polowanie. Dobrzańskiemu groził za to sąd. Ostatecznie odszedł z wojska.
Wkrótce jednak wybuchła wojna, a armia darowała majorowi dawne grzechy. Dobrzański objął stanowisko zastępcy dowódcy 110 Rezerwowego Pułku Ułanów, którym dowodził ppłk Jerzy Dąmbrowski. Po osiągnięciu gotowości bojowej pułk wyruszył w kierunku Wilna. Kiedy jednak 17 września do Polski wkroczyła Armia Czerwona, rozkazy uległy zmianie. Żołnierze pomaszerowali na Grodno, po drodze walczyli z sowieckimi dywersantami.
Tymczasem sytuacja Rzeczypospolitej stawała się coraz bardziej dramatyczna. Klęska wydawała się kwestią dni. 28 września nieopodal Kolna ppłk Dąmbrowski podjął więc decyzję o rozwiązaniu pułku. Dobrzański ani myślał składać broni. Postanowił zebrać ochotników i ruszyć na pomoc walczącej resztkami sił Warszawie. „Liczebność grupy dowodzonej przez Dobrzańskiego jest różnie oceniana – pisze Łukasz Ksyta w biografii „Hubala”. – Biorąc pod uwagę, że do Janowa pod Kolnem dotarły tylko resztki 110 Pułku Ułanów, liczebność grupy mjr. Dobrzańskiego można oceniać na około 50 ludzi”.
Ale żołnierzom nie dane było dotrzeć do stolicy. Podczas krótkiego postoju w majątku Krubki dotarła do nich informacja o kapitulacji miasta. I wtedy „Hubal” zdecydował: ruszamy na Węgry, a stamtąd do Francji, gdzie odradza się polskie wojsko. „Postanowienie to zakomunikował oficerom, a następnie na zbiórce ułanom, pozostawiając każdemu swobodę wyboru” – tłumaczy historyk Zygmunt Kosztyła. Po dwóch godzinach na zbiórce stanęło około 20 żołnierzy.
1 października wszyscy oni ruszyli na południe, w stronę Gór Świętokrzyskich. W swoich podwładnych Dobrzański widział regularną jednostkę armii. Rychło też zaczął ich nazywać Oddziałem Wydzielonym Wojska Polskiego.
Wiosną przyjdzie nowe
2 października o świcie oddział przeprawił się przez Wisłę. Niebawem natknął się na grupkę Niemców. Krążyli wokół zagrzebanej w piachu ciężarówki. Dobrzański wydał rozkaz do ataku. Po latach wachmistrz Alicki wspominał: „Fantazja zagończyka zwyciężyła rozsądek. Wszak każdy inny dowódca uderzenie to przeprowadziłby oddziałem spieszonym. My tymczasem ruszyliśmy do ataku z pistoletami w rękach i okrzykiem »hurra!« z odległości około 200 metrów. Konie rwały się jak opętane, rozpętała się bezładna strzelanina z obydwu stron. Major w takich przypadkach zapominał, że jest dowódcą, rwał się zawsze pierwszy”. Po krótkiej walce Niemcy rzucili się do ucieczki. To była pierwsza potyczka nowo sformowanego oddziału.
Wkrótce żołnierze dotarli do Bodzentyna. Tam doszło do kolejnego przełomu. „Postawa społeczeństwa polskiego, które załamane klęską wrześniową powoli dochodziło do równowagi, utwierdziła Dobrzańskiego w przekonaniu, że oddział będzie potrzebny do walki w kraju (…). Jak większość Polaków, wierzył, że na wiosnę ruszy ofensywa aliantów. Chciał na tyłach niemieckich tworzyć ogniska oporu, szkolić rekrutów, by na wiosnę przystąpić do walki z Niemcami. Dlatego też zrezygnował z zamiaru przebijania się na Węgry” – wyjaśnia Ksyta. Wtedy właśnie Dobrzański przyjął pseudonim „Hubal”.
Na zimę oddział zatrzymał się w leśniczówce Bielawy, a potem przeniósł się do Gałek koło Przysuchy. Dobrzański energicznie zabrał się do budowy wojskowych struktur. Powołał Okręg Bojowy Kielce, przyjmował do służby i szkolił kolejnych ludzi. Wkrótce oddział liczył już ponad 300 żołnierzy. Niemcy o „Hubalu” wiedzieli, zgrzytali zębami ze wściekłości, ale… niewiele mogli zrobić. Działania utrudniała im syberyjska wręcz aura. Na przełomie 1939 i 1940 roku Kielecczyzna została zasypana śniegiem, a temperatura nierzadko spadała do minus czterdziestu stopni. Czasem tylko dochodziło do przypadkowych spotkań. Pewnego wieczoru jeden z patroli zaopatrzeniowych „Hubala” wpadł na Niemców na szosie opoczyńskiej. „Mijające się w śnieżnym tunelu sanie zaczepiły o siebie – opisywał w swojej książce Zygmunt Kosztyła. – Jeden z Niemców doskoczył, chcąc uderzyć kolbą karabinu. Plut. Rodziewicz podniósł koc i pokazał ustawiony na saniach karabin maszynowy. Niemiec usunął swój zaprzęg, ustępując drogi patrolowi”. W sąsiedniej miejscowości zajrzał do sklepu, gdzie miał ponoć powiedzieć: „Widziałem wolną Polskę. Jechała saniami”.
„Ich rozkazy mam w d…”
„Hubal” miał też czas, by porozumieć się z polskim podziemiem. Pod koniec 1939 roku wybrał się do Warszawy na spotkanie z gen. Michałem Tokarzewskim-Karaszewiczem, dowódcą nowo utworzonej Służby Zwycięstwu Polski. „Hubal” skorzystał z okazji, by odwiedzić swoich znajomych. „Dzwonek do drzwi na ulicy Polnej i przede mną stoi jakiś brodaty cywil z palcem na ustach. Upłynęła dobra chwila, nim poznałem Henia Dobrzańskiego. On – zawsze świetnie ubrany, ogolony, a tu – jakaś mizerna figura, obrośnięty, brodaty. Wchodzi szybko (…). „Nie poznałeś mnie w pierwszej chwili, to i dobrze” – wspominał po latach Adam Papee, brat szwagra Dobrzańskiego.
Wizyta w Warszawie niewiele wyjaśniła. Generał „Hubala” wysłuchał i zaproponował mu stanowisko komendanta SZP w Kielcach, ten jednak ofertę odrzucił. Nie chciał zdejmować munduru i porzucać oddziału. Tymczasem nastała wiosna i Niemcy coraz wyraźniej zaczęli przygotowywać się do rozprawy z hubalczykami. Zanim jednak doszło do otwartej konfrontacji, na głowę majora spadły innego rodzaju kłopoty. 13 marca w zimowej kwaterze oddziału zjawił się pułkownik Leopold Okulicki „Miller”, posłaniec dowódcy powołanego kilka miesięcy wcześniej Związku Walki Zbrojnej. Przywiózł rozkaz likwidacji oddziału. Powód: przywódcy powstania wiedzieli, że antyniemiecka ofensywa nie nastąpi rychło, więc działalność „Hubala” uznali za przedwczesną. W dodatku, jak twierdzili, mogła ona narażać okoliczną ludność na represje. Dobrzański dał swoim podwładnym wolną rękę. Sam uznał jednak, że munduru nie zdejmie. Ostatecznie pozostało przy nim około 70 żołnierzy.
Kilkanaście dni później ruszyła niemiecka obława. Początkowo okupanci wysłali przeciwko „Hubalowi” kilkuset policjantów i esesmanów. 30 marca Polacy zdołali przerwać zaciskający się wokół nich pierścień – wygrali bój pod Huciskami. Wszystko przemawiało jednak za tym, że dni oddziału są policzone. Ale Dobrzański nie miał zamiaru odpuścić. 7 kwietnia po raz drugi odprawił posłańca ZWZ. Wściekły podyktował odpowiedź, w której twierdził, że dowódców lokalnych struktur organizacji nie zna. „Ich rozkazy mam w d…” – zakończył.
Tymczasem Niemcy zwielokrotnili wysiłki. Siły, które miały pobić „Hubala”, zostały powiększone do pięciu tysięcy osób. Chcąc zmusić majora do złożenia broni, rozpoczęły pacyfikację okolicznych wsi. W ciągu kilku dni okupanci zrównali z ziemią ponad 30 miejscowości, zamordowali około 700 mieszkańców. „Hubal” był załamany. Jeden z jego podkomendnych, Józef Furgalski „Wyrwa”, wspominał: „Przeżycia ostatnich tygodni zmieniły go zupełnie. Zmizerniał, sczerniał, twarz miał skamieniałą, bez uśmiechu, a cała jego sylwetka jakby zmalała, czy też skurczyła się pod ciosami wypadków”.
„Gdziekolwiek będziemy, skrzykniemy się”
29 kwietnia wywiadowcy donieśli Dobrzańskiemu, że lada chwila oddział zostanie otoczony. Aby uciec z potrzasku, major postanowił przeprawić się przez Pilicę. Bezskutecznie – obydwa brzegi rzeki były już obstawione przez Niemców. Ruszył więc w kierunku Anielina, wsi nieopodal Opoczna. Chciał odpocząć, zastanowić się, co dalej. Niemcy dopadli go podczas biwaku. Tym razem „Hubal” nie zdążył uciec. Padł przeszyty serią z karabinu.
Wkrótce do zagajnika, w którym poległ dowódca Oddziału Wydzielonego Wojska Polskiego, przyjechał niemiecki fotograf. Zrobił kilka zdjęć. Ciało majora zostało zapakowane na wóz, a potem na ciężarówkę. Trafiło do koszar w Tomaszowie Mazowieckim. Tam poległemu miał złożyć honory sam gen. Kurt von Gienanth, dowódca odcinka granicznego „Środek”. Na piersi „Hubala” ponoć złożył świerkową gałązkę. Potem Niemcy pochowali Dobrzańskiego w nieznanym do dziś miejscu. Szczątków legendarnego przywódcy od lat szukają członkowie Stowarzyszenia „Wizna 1939”. Są niemal pewni, że spoczywają one pod posadzką kościoła w Inowłodzu.
Tymczasem dzień po śmierci „Hubala” do jego oddziału dotarł kolejny rozkaz ZWZ. Generał Stefan Rowecki „Grot” pisał w nim: „Po raz trzeci i ostatni rozkazuję natychmiast zlikwidować i rozwiązać oddział. W razie niezastosowania się do powyższych zarządzeń będzie Pan Major traktowany jako dywersant i szkodnik sprawy narodowej”. Mimo tych kontrowersji „Hubal” przeszedł do legendy. Działalność jego oddziału, jak podkreśla Łukasz Ksyta, miała ogromne znaczenie moralne i polityczne. „(…) wpłynęła pozytywnie na proces kształtowania się w społeczeństwie świadomości, iż walkę należy kontynuować. Przyczyniła się w istotny sposób do przełamania nastrojów apatii i bierności” – pisze historyk.
Sam oddział bez swojego dowódcy przetrwał jeszcze niespełna dwa miesiące. Potem jeden z jego członków, podchorąży Henryk Ossowski, wspominał: „Byliśmy przekonani, że pomimo demobilizacji oddziału my się znów zbierzemy. Stanowiliśmy grupę ludzi bardzo z sobą zżytą, ufającą sobie nawzajem i było wiadomo, że gdziekolwiek będziemy, to w razie potrzeby skrzykniemy się”.
Podczas pisania korzystałem z publikacji: Łukasz Ksyta, „Major Hubal. Historia prawdziwa”, Warszawa 2014; Zygmunt Kosztyła, „Oddział Wydzielony Wojska Polskiego majora »Hubala«”, Warszawa 1987; Jacek Sawicki, „»Hubal«” i jego Oddział Wydzielony Wojska Polskiego 1939–1940”, Warszawa 2015.
autor zdjęć: NAC
komentarze