Na wieczornym seansie w sali kinowej zebrało się siedem osób. Wszyscy to starsze panie i starsi panowie – siedemdziesiąt plus, ja byłem wśród nich najmłodszy. Po filmie z tylnego rzędu dobiegło mnie westchnienie starszej pani i komentarz starszego pana: „Czy wszystkie nasze zwycięstwa musimy zmieniać w klęski?”. Tak skończył się seans „Czerwonych maków” w jednym z krakowskich kin w kilka dni po ich premierze.
Kiedy zobaczyłem tę grupę starszych ludzi, zajmujących kinowe fotele, pomyślałem, że kiedy byli młodzi, to musieli bardzo mocno przeżywać scenę z „Popiołu i diamentu” Andrzeja Wajdy, w której dwaj akowcy – Andrzej i Maciek – wspominają przy hotelowym barze swych poległych w powstaniu warszawskim przyjaciół i przy każdym wymienionym nazwisku zapalają kieliszek ze spirytusem, a na scenie szansonistka (głosem Sławy Przybylskiej) śpiewa „Czerwone maki na Monte Cassino”… Te kilka kadrów czyni z filmu Wajdy arcydzieło. Przy tej pieśni się w Polsce nie tańczyło, kto złamał ten nieformalny zakaz w tancbudzie lub knajpie, ten narażał się na cios w szczękę (co pokazane jest w jednym z odcinków serialu „Dom”). To była świętość!
Pomyślałem sobie, że może niektórzy z tych państwa widzieli też w młodości (choć tu szanse były znacznie mniejsze ze względu na cenzurę) „Wielką drogę” Michała Waszyńskiego z 1946 roku. Ten znany przedwojenny reżyser – spec od komedii i melodramatów – w czasie wojny był szefem referatu filmowego 2 Korpusu Polskiego i w rok po jej zakończeniu z pomocą Włochów zrealizował melodramat, w którym m.in. samego siebie zagrał gen. Władysław Anders (dlatego cenzura PRL-u zagięła parol na ten film), a jedną z głównych ról – jego żona Irena. „Wielka droga” rozpoczyna się w momencie pierwszego polskiego natarcia na ruiny klasztoru cassińskiego, tak więc „Czerwone maki” Krzysztofa Łukaszewicza nie są pierwszym filmem fabularnym w polskiej kinematografii o Polakach pod Monte Cassino.
Film o bitwie ma być wojenny
Kiedy zobaczyłem głównych bohaterów „Czerwonych maków” – sanitariuszkę Polę (Magdalena Żak) i Jędrka (Nicolas Przygoda), pomyślałem – toż to sanitariuszka Jadwiga (Magdalena Żak nawet ucharakteryzowana jest na Jadwigę Andrzejewską, która grała sanitariuszkę Jadwigę) i strzelec Adam (Albin Ossowski) z „Wielkiej drogi”! I przyznam, że od razu poczułem ukłucie niepokoju, bo kupiłem bilet na film wojenny, a mam oglądać melodramat? Tak na marginesie, należy dodać, że aby zrealizować wojenny melodramat, to trzeba być mistrzem w tej dziedzinie, takim jak był właśnie Michał Waszyński lub Michael Cimino w „Łowcy jeleni”, i trzeba mieć tak charyzmatycznych aktorów, jak Jadwiga Andrzejewska i Albin Ossowski czy Robert De Niro i Meryl Streep. A przede wszystkim trzeba mieć bardzo precyzyjny scenariusz, w którym wątek miłosny naprawdę wybrzmiewa sensownie w wojennej historii, a nie szeleści papierem ze stronic „Harlequina”… Dowód: któraż dziewczyna zerwałaby od razu z oficerem dla dekownika, tylko dlatego że tenże oficer popadł w stres bojowy…
OK, zostawmy nieudany wątek miłosny (który jednak mocno w filmie irytuje) i skupmy się na przedstawieniu bitwy o Monte Cassino. Na froncie zachodnim drugiej takiej batalii nie było: tak zażartej, tak krwawej i tak długiej. Bez przesady nazwano ją bitwą narodów II wojny światowej. O przełamanie niemieckich pozycji pod Monte Cassino przez kilka miesięcy walczyli i ginęli tysiącami Amerykanie, Anglicy, Francuzi, Gurkhowie, Hindusi, Maorysi, Marokańczycy, Nowozelandczycy, Polacy, Tunezyjczycy. W nalotach i ostrzałach artyleryjskich ginęli też Włosi – mieszkańcy Cassino i okolicznych górskich miejscowości.
Krzysztof Łukaszewicz skupił się w filmie oczywiście na jej ostatniej fazie – tzw. czwartej bitwie o Monte Cassino, w której udział wziął nasz 2 Korpus. Tyle tylko, że tak mocno zawęził swoją optykę, że na ekranie na palcach jednej ręki można policzyć brytyjskich (i tylko brytyjskich!) żołnierzy, a na palcach dwóch rąk obrońców klasztornego wzgórza i okalających go szczytów – niemieckich strzelców spadochronowych. W internecie już można przeczytać złośliwości na temat nie tych co trzeba erkaemów, Shermanów, źle pokazanych niemieckich bunkrów (istotnie, gdyby one były tak widoczne i tak nieliczne jak w „Czerwonych makach”, to najpewniej polscy żołnierze w ogóle nie weszliby do walki, bo zdobyliby je Gurkhowie już w marcu 1944 roku…). Powtórzmy jednak – OK, źle dobrany sprzęt, nieścisłości dotyczące pola walki mogą irytować znawców tematu, ale bez przesady – można je znaleźć nawet w tak dbających o realia historycznych dziełach, jak „Szeregowiec Ryan” (chociażby niemieckie działa samobieżne na podwoziach T-34…).
W „Czerwonych makach” mamy większy problem niż nie ten typ czołgu czy zły mundur. Jest w tym filmie scena, kiedy gen. Anders (Michał Żurawski) sugeruje, że alianci celowo „stoją w miejscu” pod Cassino, by nie zdążyć do Berlina przed Sowietami, i to my musimy przełamać wreszcie ten udawany impas! Naszym alianckim sojusznikom – Brytyjczykom i Amerykanom – można zarzucić naprawdę dużo, z Teheranem, a później Jałtą na czele – ale nie można sugerować, że tak naprawdę nie chcieli przełamać Linii Gustawa. Bardzo chcieli! We wcześniejszych trzech natarciach zginęły tysiące żołnierzy, cały nowozelandzki korpus praktycznie przestał istnieć, znani z waleczności Gurkhowie pierwszy raz w historii swojej formacji byli zmuszeni się cofnąć! Doborowa hinduska 4 Dywizja straciła w jednym tylko natarciu 4 tys. ludzi! I tak dalej, i dalej. Umniejszanie roli tych, którzy ginęli pod Cassino przed nami (i wespół z nami), jest jednocześnie niwelowaniem znaczenia walki 2 Korpusu. Gdyby Niemcy zauważyli, że alianci markują tylko walkę, trzymaliby we włoskich górach elitę swojej armii – dywizje strzelców spadochronowych i strzelców alpejskich? No nie.
Przełamanie pozycji niemieckich pod Monte Cassino w maju 1944 roku, kiedy do walki tu ruszył 2 Korpus Polski, wciąż miało ogromne znaczenie strategiczne, nie tylko symboliczne. Abstrahując już od zdobycia bramy na Rzym, Niemcy zdawali sobie sprawę z tego, że zajęcie lotnisk w północnych Włoszech umożliwi i niezwykle ułatwi alianckiemu lotnictwu masowe naloty na Rzeszę (a przybliża też nasze lotnictwo do Polski – z czego także zdawał sobie sprawę gen. Anders). Pamiętał o tym głównodowodzący niemieckich sił we Włoszech Albert Kesselring – marszałek Luftwaffe i legendarny dla niemieckich spadochroniarzy dowódca. Tak więc polscy żołnierze nie walczyli tylko „bo tak trzeba”, „bo należy być wiernym do końca”, „żeby wreszcie w gazetach nas zauważono”, lecz przede wszystkim walczyli – powiedzmy to najprościej jak można – o realizację konkretnego celu militarnego, który przybliżał koniec wojny. Mimo Teheranu, mimo przemówienia Churchilla, że Polacy powinni ustąpić Sowietom, wciąż trwała wojna, a na wojnie to co jest dziś, jutro może być już bez znaczenia, sytuacja może odmienić się o 180 stopni…
Zwyciężyli!
Stwierdzono wyżej, że nuta romansowa wybrzmiała w filmie głucho, a – trzymając się tej metafory – co z nutą wojenną? Mimo błędów realizacyjnych, mimo hamletyzowania dowódców jest w „Czerwonych makach” kilka naprawdę dobrych scen wojennych, pokazujących realia tej bitwy i determinację polskich żołnierzy, którzy doświadczyli wcześniej sowieckiej niewoli, a wielu było zaprawionymi w bojach wiarusami spod Narwiku i Tobruku. Lecz kilka scen to za mało, by oddać dramatyzm bitwy prowadzonej w najbardziej ekstremalnych warunkach górskich, jakie można sobie wyobrazić. I dlaczego nie pokazano ułanów podolskich zawieszających w ruinach klasztoru najpierw swój proporzec, a następnie biało-czerwoną flagę na znak zwycięstwa! „Czy wszystkie nasze zwycięstwa musimy zmieniać w klęski?” – przywołam w tym miejscu pytanie starszego pana, skierowane przecież do twórców młodego pokolenia. Czy trzeba mu wciąż przypominać optykę z PRL-u, i to w znacznie gorszym, łopatologicznym wydaniu – nieudolnym kopiowaniu szkoły polskiej? Może wreszcie trzeba nieco zmienić optykę naszego kina wojennego i oprócz martyrologii oraz przeświadczenia (nie do końca prawdziwego!), że wszyscy nas na tej wojnie oszukali, po prostu pokazać, jak dobrymi byliśmy żołnierzami, potrafiącymi cieszyć się ze zwycięstwa…
Trzeba oddać na (wielki) plus Krzysztofowi Łukaszewiczowi, że jednym z głównych bohaterów filmu uczynił Melchiora Wańkowicza (bardzo dobra rola Leszka Lichoty), który unieśmiertelnił bohaterów spod Monte Cassino w najlepszym polskim reportażu wojennym, jaki do dziś napisano – „Bitwie o Monte Cassino”. Wańkowicz pisał na końcu swojej książki gorzko: „Książka, jak bitwa, która jest jej treścią, byłaby pełnym spokojnej wiary zadatkiem naszego pokolenia danym pokoleniu następnemu na przyszłe życie. Ale kiedy to >>posłowie<< piszę, nic takiego nie ma. Dla uczestników bitwy o Monte Cassino pokój nie przyszedł. Urządzają go inni – bokiem od nas”. Wańkowicz pisał to niedługo po zakończeniu wojny, lecz my dziś wiemy, że ofiara tamtego pokolenia dla nas nie poszła na marne, bo żyjemy w wolnej Polsce i z tej perspektywy powinniśmy realizować filmy o zwycięskich przecież bitwach pod Monte Cassino, a także pod Tobrukiem, Falaise – całym niemal szlaku 1 Dywizji Pancernej gen. Maczka, a i 2 Korpus gen. Andersa miał po Monte Cassino tak świetne zwycięstwa, jak Ankona czy Bolonia…
I na koniec jeszcze jedno: może warto pomyśleć, by tak ambitne przedsięwzięcia, jak film o Monte Cassino – mimo wszystko trzeba docenić odwagę Krzysztofa Łukaszewicza i jego ekipy, że podjęli się tego zadania – realizować w koprodukcji, jak czynią to nawet takie potęgi filmowe, jak Stany Zjednoczone, Francja czy Wielka Brytania…
autor zdjęć: Olaf Tryzna
komentarze