Niespełna 30 metrów kwadratowych, prycze dla około 40 osób, bieżąca woda, kuchenka, prymitywna toaleta, a wszystko ukryte pod szklarnią na podwórzu. Bunkier „Krysia” na warszawskiej Ochocie w ciągu dwóch lat dał schronienie kilkudziesięciu uciekinierom z getta. Niemcy odkryli go i zniszczyli 7 marca 1944 roku. Zginęli wszyscy lokatorzy i dwóch polskich opiekunów „Krysi”.
Wnętrze tzw. bunkra mieszkalnego z raportu Jürgena Stroopa „Żydowska dzielnica mieszkaniowa w Warszawie już nie istnieje!”. Archiwum IPN
Około południa z podwórka dobiegł odgłos ciężkich kroków i komend wydawanych po niemiecku. Grupa osób ukrytych pod ziemią zamarła. Sekundy dłużyły się w nieskończoność. Naraz uniosła się klapa przykrywająca właz. Twarze tych, którzy stali najbliżej omiótł snop słonecznego światła. „Wyłazić” – usłyszeli i zrozumieli, że to koniec. Z ciemności wyłaniali się w grobowej ciszy. Najpierw kobiety i dzieci, potem mężczyźni. Pięć, dziesięć, dwadzieścia... Łącznie około 40 osób. Na podwórku gęsto było od esesmanów i funkcjonariuszy granatowej policji. Gdzieś w rogu słaniał się na nogach ciężko pobity właściciel posesji Mieczysław Wolski.
Tak kończyła się historia bunkra „Krysia” – największej i najdłużej funkcjonującej kryjówki dla Żydów po tzw. aryjskiej stronie Warszawy.
„Chłop lubi hazard”
Trzy kilometry kwadratowe, niemal pół miliona mieszkańców, głód, choroby, represje – oto warszawskie getto, nie bez powodu nazywane piekłem na ziemi. Żydzi mieli tam wegetować w oczekiwaniu na ostateczne rozwiązanie. W styczniu 1942 roku Niemcy w końcu sobie ten termin dookreślili. Ta data oznaczała śmierć – przede wszystkim w obozach masowej zagłady.
Zorganizowane wywózki z Warszawy do Treblinki ruszyły siedem miesięcy później. Kto z Żydów chciał uniknąć straszliwego losu, mógł szukać schronienia po aryjskiej stronie. Musiał jednak liczyć się z tym, że przez Niemców i miejscowych szmalcowników będzie traktowany jak łowna zwierzyna. Drakońskie przepisy objęły także Polaków. Za pomoc w ukrywaniu Żydów groziła kara śmierci. A jednak byli tacy, którzy się na to decydowali.
Mieczysław Wolski był ogrodnikiem po trzydziestce. Wraz z matką i siostrami mieszkał przy ulicy Grójeckiej na obrzeżach Ochoty. Żydowski historyk Emanuel Ringelblum, który miał okazję Wolskiego poznać, napisał o nim: „chłop z fantazją” i że ogrodnik „lubił ryzyko i hazard dla samego hazardu”. Jeszcze w początkach 1942 roku wraz z rodziną postanowił udzielić schronienia Żydówce o imieniu Wiśka. Informacja ta dotarła do Żydowskiej Samopomocy Społecznej – organizacji, która za przyzwoleniem okupantów miała roztaczać opiekę nad żydowską ludnością w getcie, ale jednocześnie miała powiązania z konspiracją. Działacze ŻSS skontaktowali się z Wolskim, by wysondować, czy byłby gotów jeszcze mocniej zaangażować się w pomaganie uciekinierom zza murów. Mężczyzna na to przystał. Ringelblum tak pisał o motywacjach, które nim kierowały: „W ich dwupiętrowej kamienicy mieszkali przed wojną Żydzi, z którymi żyli po sąsiedzku (…). Stary M. [ojciec Wolskiego; zapiski były prowadzone jeszcze przed zdemaskowaniem ogrodnika, więc Ringelblum nie używał nazwisk, zaś inicjały zmieniał] znany był ze swojego liberalnego stosunku do Żydów (…) i w tym duchu wychowywał swoje dzieci, którym wpajał zasady sprawiedliwości i jednakowego traktowania wszystkich, bez różnicy wyznania i narodowości”.
To właśnie od członków ŻSS Wolski miał otrzymać plany podziemnego bunkra, w którym schronienie mogło znaleźć nawet 40 osób. Wkrótce też na jego posesji pojawili się robotnicy. Ciekawskim sąsiadom ogrodnik wytłumaczył, że zamierza wybudować pieczarkarnię. Taki był początek „Krysi”.
Życie pod ziemią
Schron powstał pod szklarnią, która stała w rogu posesji, Jednym z boków opierał się o fundamenty nieczynnej fabryki kosmetyków firmy „Piver”. Do jej komina budowniczowie podłączyli wyprowadzone z podziemia przewody wentylacyjne. – Bunkier był po części murowany i miał powierzchnię blisko 30 m2. Wzdłuż ścian umieszczone zostały piętrowe prycze, uzupełnione łóżkami polowymi, a na środku stanęły ławy i stoły. We wnętrzu powstały nawet niewielka kuchenka i prowizoryczna toaleta – wylicza dr Justyna Majewska z Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Mieszkańcy mieli do dyspozycji bieżącą wodę, a światło zapewniały im karbidowe lampki. – Tak duża i dobrze wyposażona kryjówka po aryjskiej stronie stanowiła ewenement – przyznaje dr Majewska.
Wnętrze tzw. bunkra mieszkalnego z raportu Jürgena Stroopa „Żydowska dzielnica mieszkaniowa w Warszawie już nie istnieje!”. Archiwum IPN
Pierwsi lokatorzy schronu pojawili się przy Grójeckiej wiosną 1942 roku. Wśród nich byli przeważnie ludzie młodzi. Dominowali przedstawiciele inteligencji, którzy zbiegli z getta. Za ich utrzymanie po części płaciła Rada Pomocy Żydom „Żegota”, powołana przez polski rząd na uchodźstwie, po części zaś opłacali je sami. Każdy lokator przed wejściem do schronu deponował u Wolskiego 10 tys. zł. Właściciel posesji pieniądze te przeznaczał przede wszystkim na żywność. Aby duże wydatki nie wzbudzały podejrzeń u Niemców, Wolscy założyli w swojej kamienicy niewielki sklep spożywczy. W pomoc Żydom zaangażowali się wszyscy członkowie rodziny. Jedna z sióstr ogrodnika prowadziła na przykład sklep, inna jako wykwalifikowana pielęgniarka dbała o zdrowie mieszkańców schronu. Nastoletni siostrzeniec Wolskiego, Janusz Wysocki, trzymał straż na podwórku, a nocami wynosił spod ziemi nieczystości.
– W schronie zwykle mieszkało około czterdziestu osób. Niektórzy decydowali się na jego opuszczenie, a w ich miejsce przychodzili nowi. Nie wiemy dokładnie, ilu uciekinierów przewinęło się przez Grójecką – przyznaje dr Majewska. Najbardziej znanym lokatorem bunkra był wspomniany Ringelblum, który wraz z żoną i synem mieszkał tam od lutego 1943 roku. – Podczas ukrywania się intensywnie pracował. Pisał listy do swoich współpracowników czy esej o stosunkach polsko-żydowskich w czasie wojny – informuje dr Majewska. Wszystko to wymagało nie lada samozaparcia, bo choć sami mieszkańcy schron pieszczotliwie nazywali „Krysią” (od słowa „kryjówka”), życie w nim dalekie było od sielanki. Za dnia w bunkrze należało zachować ciszę. Rozmowy stawały się możliwe dopiero po zapadnięciu zmroku. Nocą mieszkańcy mogli też wyjść na moment do szklarni, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Długie godziny spędzane wspólnie pod ziemią, na niewielkiej powierzchni, do tego w ciągłym napięciu, sprawiały, że wśród lokatorów rodziły się niesnaski i wybuchały kłótnie. Częściej jednak mieszkańcy popadali w apatię. Żona Ringelbluma Judyta w jednym z listów do znajomego pisała wprost: „Tu panuje straszne przygnębienie – więzienie bezterminowe. Okropna beznadziejność”. Nie wszyscy byli w stanie temu sprostać. Trudnych warunków nie wytrzymała choćby pewna nastolatka, która popełniła samobójstwo. Pod osłoną nocy została potem pochowana na podwórku.
Śmierć w ruinach getta
Bunkier kilkukrotnie był bliski zdemaskowania. Pewnego dnia na przykład jedna z robotnic Wolskiego, która zapuściła się do szklarni, usłyszała dobiegające spod ziemi głosy. Zaczęła rozpowiadać, że na podwórku straszy. Ogrodnik zdołał jednak uciąć krążące po dzielnicy plotki. Kiedy złożył mu wizytę granatowy policjant, po prostu zaciągnął go na rozmowę do szklarni, gdzie obśmiał bujną fantazję swojej pracownicy. Ale Wolski miał świadomość, że stąpa po kruchym lodzie. O bunkrze wiedziało coraz więcej osób, ryzyko przecieku więc rosło.
Niemcy przyszli 7 marca 1944 roku. Wyciągnęli ogrodnika z mieszkania i poprowadzili wprost do schronu. Jeszcze tego samego dnia niemal wszyscy jego lokatorzy zostali przewiezieni na Pawiak. Wśród nich nie było jedynie adwokata Tadeusza Klingera, który po zdemaskowaniu kryjówki przegryzł kapsułkę z cyjankiem. Do więzienia trafili też Wolski i jego siostrzeniec. Według jednej z wersji Niemcy złapali go tuż przy szklarni i nakazali wskazać drogę do schronu, według innej – nakryli go w towarzystwie Żydów. Jakimś tylko cudem ogrodnik zdołał przekonać oprawców, że jego siostry nie miały z procederem nic wspólnego. Kilka dni później wszyscy zatrzymani zostali rozstrzelani w ruinach getta, zniszczonego podczas powstania. – Do dziś nie wiemy, w jakich okolicznościach Niemcy dowiedzieli się o „Krysi”. Istnieje na ten temat kilka teorii, które mogą się wzajemnie uzupełniać – przyznaje dr Majewska. – Według jednej, informacja o miejscu ukrywania się Żydów wyszła od dawnej dziewczyny Wolskiego. Miałaby to być zemsta za zawiedzione uczucie. Według innej, na Wolskich doniósł niejaki Jan Łakiński, konfident i dawny chłopak siostrzenicy ogrodnika. Jednocześnie historyk Jan Grabowski wskazuje, że zdemaskowanie bunkra na Grójeckiej było jedną z odsłon dużej akcji wymierzonej w ukrywających się Żydów i osoby, które im pomagały. Cztery dni wcześniej Niemcy i granatowi policjanci odkryli na przykład kryjówkę przy ulicy Koźlej – wylicza.
Po wywiezieniu ukrywających się Żydów, bunkier na Grójeckiej został zniszczony. Dziś upamiętnia go tablica zawieszona na bloku, który stanął w miejscu dawnej posesji Wolskich. Sami Wolscy zostali patronami skweru na Ochocie. Instytut Yad Vashem uhonorował ich też medalami „Sprawiedliwy wśród narodów świata”.
Podczas pisania korzystałem z: Emanuel Ringelblum, Stosunki polsko-żydowskie podczas II wojny światowej. Uwagi i spostrzeżenia, Warszawa 1988; Konspiracyjne Archiwum Getta Warszawy, tom 29a. Pisma Emanuela Ringelbluma z bunkra, Warszawa 2018; Samuel D. Kassow, Kto napisze naszą historię? Ukryte archiwum Emanuela Ringelbluma, Warszawa 2010; Orna Jagur, Bunkier „Krysia”, Łódź 1997
autor zdjęć: Arch. IPN
komentarze