Turcja Recepa Tayyipa Erdogana z jednej strony uzyskuje zgodę Kongresu na zakup 40 myśliwców F-16 i modernizację kilkudziesięciu już posiadanych maszyn tego typu, a z drugiej szykuje się do wizyty Władimira Putina. To kwintesencja polityki grania na wielu fortepianach, dzięki której Ankara chce umocnić swój status regionalnego mocarstwa.
Turcja jest niezwykle istotnym członkiem NATO – posiada drugie największe siły zbrojne w Sojuszu (po USA) i stoi na drodze Rosji w rejonie Kaukazu, na Bałkanach oraz we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. O tym, jak ważne jest to ostatnie, przekonaliśmy się w momencie wybuchu wojny w Ukrainie, gdy Ankara zamknęła cieśniny Bosfor i Dardanele dla okrętów wojennych, uniemożliwiając Rosji zwiększenie siły ognia na Morzu Czarnym w krytycznych miesiącach konfliktu. Jednocześnie jednak, całkiem niedawno, Ankara z tego samego powodu, nie przepuściła przez cieśniny dwóch trałowców, daru Londynu dla Kijowa, powołując się na postanowienia Konwencji z Montreux. Wobec wojny toczącej się na Ukrainie Erdogan stara się zachować neutralność.
Postawa Turcji może oburzać pozostałych członków NATO, zwłaszcza tych znajdujących się na flance wschodniej, którzy odczuwają bezpośrednie zagrożenie spowodowane rosyjską agresją, ale z perspektywy Recepa Tayyipa Erdogana jest racjonalna. Na działania te trzeba patrzeć przez pryzmat celów, jakie stawia sobie państwo pod rządami obecnego prezydenta. Erdogan nie ma zapewne złudzeń, że w przewidywalnej perspektywie Turcja stanie się pełnoprawnym członkiem rodziny państw zachodnich, co musiałoby oznaczać wejście do Unii Europejskiej. Tę drogę Erdogan zamknął przed swoim krajem po tym, jak zaczął umacniać władzę i brutalnie zwalczać wszelką opozycję (po nieudanym zamachu stanu z 2016 roku). Poza tym, nawet gdyby Turcja – w innej rzeczywistości – mogła wejść do Unii Europejskiej, byłaby w niej krajem peryferyjnym, co raczej nie spełnia ambicji Ankary.
Zamiast tego Erdogan ewidentnie obrał cel na uczynienie z Turcji niekwestionowanego mocarstwa regionalnego, odgrywającego kluczową rolę na Bliskim Wschodzie i Kaukazie (taką rolę widział zresztą dla Turcji Samuel Huntington w słynnym „Zderzeniu cywilizacji”). Bycie mocarstwem w tym regionie wymaga jednak asertywności zarówno wobec USA, jak i Rosji – i tak właśnie Erdogan postępuje.
W niedalekiej przeszłości Turcja nie zawahała się zestrzelić rosyjskiego myśliwca, który na krótko wszedł w jej przestrzeń powietrzną (2015), a w 2023 roku życzliwie obserwowała jak Azerbejdżan likwiduje Górski Karabach, co oznaczało przecież poważne osłabienie Rosji w regionie (niewykluczone, że doprowadzi to ostatecznie do zupełnego wypadnięcia Armenii z rosyjskiej strefy wpływów). Jednocześnie Erdogan zaprasza do Ankary Władimira Putina. Choć warto zauważyć, że wizyta rosyjskiego prezydenta niemal w ostatniej chwili została przesunięta z 12 lutego na bliżej nieokreślony termin wiosenny. Do podobnej sytuacji pierwszy raz doszło w ubiegłym roku. Ankara formalnie nie przyłącza się do sankcji wobec Rosji (choć w ostatnim czasie w Turcji mniej chętnie przyjmowane są przelewy z rosyjskiego systemu bankowego). Prezydent Erdogan jest też gotów pośredniczyć w rozmowach między Rosją a Ukrainą (co zresztą już w przeszłości Ankara robiła). Pamiętajmy również, że Turcja kupiła od Rosji zestawy S-400, co wykluczyło ją z programu F-35.
Z drugiej strony Erdogan jest w stanie uzyskać zgodę USA na sprzedaż i modernizację F-16, mimo że Turcy atakują w Syrii kurdyjskich sojuszników Stanów Zjednoczonych z Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF). Nie zaszkodził nawet zastosowany przez Ankarę ewidentny szantaż, jakim było uzależnienie zgody na rozszerzenie NATO o Szwecję, od sprzedaży Turcji myśliwców. W toczącym się w Strefie Gazy konflikcie Erdogan przyjmuje postawę otwarcie wrogą wobec sojusznika USA, czyli Izraela, któremu wprost zarzuca popełnianie zbrodni wojennych. Jednocześnie nikt w Turcji nie myśli o osłabianiu więzi północnoatlantyckich. I nikt rozsądny w NATO także tego nie proponuje. Ankara jest sojusznikiem trudnym, ale niezbędnym. Jedyny gest, na jaki mogły sobie pozwolić USA wobec Turcji to decyzja, by równolegle z zatwierdzeniem sprzedaży F-16 Turcji, Kongres wyraził zgodę na sprzedaż myśliwców F-35 Grecji. Tym samym doceniły bardziej zaufanego sojusznika, którego relacje z Turcją należą do problematycznych (wyspy na Morzu Egejskim, kwestia Cypru) myśliwcem piątej generacji, który na razie jest dla Turcji niedostępny.
Zauważmy jednak, że dzięki takiej polityce Turcja staje się wiarygodna jako mocarstwo regionalne dla państw regionu. Gdyby przyjmowała zbyt proamerykańską postawę, naraziłaby się na ostracyzm na Bliskim Wschodzie, gdzie USA są postrzegane głównie jako sojusznik i gwarant istnienia Izraela. Gdyby z kolei przyjmowała zbyt prorosyjską postawę, uzależniałaby się od nieobliczalnego, agresywnego partnera z imperialnymi ambicjami, który na dodatek przez wiele wieków czyhał na tureckie cieśniny. Na dodatek Turcja zbyt blisko Rosji nie mogłaby liczyć na silne wpływy na Kaukazie. Utrzymując w miarę równy dystans wobec USA i Rosji Ankara unika tych pułapek, a poza tym pokazuje, że może sobie na to pozwolić – co jest najbardziej wyrazistym dowodem jej silnej pozycji w tej części świata.
autor zdjęć: Turkish Air Force
komentarze