„Barbarzyństwo, jak wzbierające morze, rozbijało się o brzegi Polski, a Polska mówiła: »Ani kroku dalej«. Tak było przez lat trzysta”.
Fragment mowy wygłoszonej przez Wiktora Hugo w 22. rocznicę wybuchu Powstania Listopadowego
Spiskowali wszyscy. Tak przynajmniej wynikało ze śledztwa, które na rozkaz wielkiego księcia Konstantego Mikołajewicza prowadził na terenach Królestwa Polskiego generał Fiodor Berg. Ten nieprzejednany polakożerca, wezwany do raportu, miał zameldować wielkiemu księciu, że jedyne, co może stwierdzić z całą pewnością, to fakt, że on, Berg, oraz, co wysoce prawdopodobne, książę Konstanty – nie spiskują. Co do reszty zaś – „nie ma pewności”.
Berg, po pierwsze, głęboko nienawidził Polaków, po drugie zaś, wiedział dobrze, że słowa polskiego króla, który zapewniał, że Polska ocali swą narodowość, nadal powtarzane są z wiarą w polskich domach. Teraz dodatkowo krążyła po nich nadzwyczajna relikwia – kopia artystycznego, pośmiertnego tableau, na którym Karol Beyer, „narodowy fotograf” z ulicy Senatorskiej w Warszawie, uwiecznił pięciu poległych, ofiary starcia manifestantów z rosyjskim wojskiem na Krakowskim Przedmieściu 27 lutego 1861 roku.
Nastroje radykalizowały się po obu stronach. Polacy coraz więcej manifestowali, Moskale – gęściej strzelali. Kobiety przywdziewały czarne suknie i żałobną biżuterię. Pod kirem kipiała jednak gęsta nienawiść i żądza odwetu – te dwa niecierpliwe widma polskie, o niewytłumaczalnej wprost sile sprawczej. To one tłoczyły krew w politykę serca, która – lękliwie wypowiadane wprzódy – pytanie „insurekcja?” zamieniała co pewien czas w czyn. Tak miało być i tym razem. Próbę odroczenia wybuchu kolejnego powstania podjął Aleksander Wielopolski. Jego spacer „po linie”, pomiędzy „przepaścią z lewej i przepaścią po prawej”, upamiętnił w znakomitej pieśni nieodżałowany Przemysław Gintrowski. Decyzja Wielopolskiego o przeprowadzeniu branki do carskiego wojska omijała chłopskich synów – fakt ten miał wyselekcjonować spiskującą młodą inteligencję, podać ją niejako na tacy i zneutralizować zapalne ogniska, a jednocześnie zjednać chłopów, o których dusze – jak zwykle w kluczowych momentach historii – targowano się zawzięcie ze wszystkich stron. Każda sytuacja przełomu, z majaczącym cieniem wystąpień zbrojnych, dawała szansę chłopom na uwolnienie się z pańszczyzny i oczekiwane uwłaszczenie, w zamian za odstąpienie od pokusy wsparcia szlachty swym orężem. Tym razem jednak Wielopolski przelicytował, a ogłoszenie branki – przypieczętowało decyzję spiskowców.
22 stycznia 1863 roku Komitet Centralny „czerwonych” jako Rząd Narodowy ogłosił wybuch powstania. Potencjalni do wczoraj powstańcy, dziś stali się faktycznie żołnierzami. Polskie lasy znów ożyły. Zapleczem stały się polski dwór, polski Kościół i gdzieniegdzie polska wieś, jak na niezawodnej Kurpiowszczyźnie. Gest buntu, ale i rozpaczy, jakim była ucieczka przed służbą w wojsku wroga, nie przełożył się jednak na realizację celu, jakim miało być szybkie opanowanie rosyjskich garnizonów. Przewidział to zresztą pułkownik Piotr Wysocki, legenda Powstania Listopadowego. – To przedwczesne szaleństwo – miał powiedzieć, kiedy próbowano nakłonić go do poparcia nowego zrywu narodowego. Bohaterski dowódca dożywał swych lat w majątku w Warce. Pamiętał zbyt dobrze czas katorgi pod Irkuckiem, a po karze kijów nigdy nie odzyskał w pełni zdrowia. Trudno było w tym człowieku rozpoznać mężczyznę, który z pełnym żaru okrzykiem przed 30 laty: „Bracia! Wybiła godzina zemsty!”, przebudził Polaków do walki. Siedział teraz posępny i przeczuwał nieuniknione. Miażdżąca przewaga sił, wyszkolenie i uzbrojenie wroga dawały jednoznaczną prognozę. Wysocki odmówił. Sceptyczny był także świeży wdowiec, weteran siedemnastoletniej służby w wojsku carskim, podpułkownik Romuald Traugutt. Przeżywający w głębi duszy potrójną żałobę, po zmarłych bliskich, zgodził się przyjąć delegację szlacheckich sąsiadów z Polesia, którzy padając mu do nóg, błagali, by objął dowodzenie. W pamiętnikach scenie tej towarzyszy rozrzewnienie – zjawisko obce uformowanej osobowości Traugutta. Postąpił wbrew sobie, ale – jak uzasadniał – nie mógł stać z boku, kiedy jego bracia szli w „święty bój”. 17 października 1863 roku objął stanowisko dyktatora Rządu Narodowego. To wtedy narodził się do wielkości. Żył jeszcze niecały rok. Człowiek ten, wewnętrznie zdyscyplinowany i odpowiedzialny, wziął rozsypujące się powstanie w karby. Przejął dowodzenie i zreformował strukturę wojska: „Przeciwnościami i niepowodzeniami nie zrażać się” – pisał. Konsekwentny w swej decyzji, stworzył dzieło życia – to dzięki niemu powstanie, targane przecież wewnętrznymi sporami, czasem niesubordynacją i rywalizacją dowódców, miało na swym koncie nowe zwycięstwa. Ale przede wszystkim scaliło Polaków w przekonaniu i zamiarze walki, której wynik mógł być tylko jeden – wolność Ojczyzny, oparta na polskim rządzie i pobłogosławiona przez Opatrzność Bożą. Traugutt, daleki od dewocji, wiarę w Boga wyznawał odważnie, bez egzaltacji. Ten płomień był tak samo mocny jak przekonanie o wywiązywaniu się z powinności stanu: „Będąc przekonany, że niezależność jest koniecznym warunkiem prawdziwego szczęścia każdego narodu, zawsze jej pragnąłem dla swojej Ojczyzny. […] Były to moje pragnienia, których urzeczywistnienia oczekiwałem od Boskiej Sprawiedliwości i Miłosierdzia” – to jego słowa wypowiedziane już po aresztowaniu, podczas przesłuchania w maju 1864 roku.
Dyktatura Traugutta przyczyniła się także do międzynarodowego rozgłosu powstania mimo niesprzyjającej aury – za oceanem trwały właśnie decydujące bitwy wojny secesyjnej. Sprawa polska była jednak tematem obecnym w europejskich salonach politycznych. Rozgrzewała pióra publicystów, którzy, z reguły ze szczerą sympatią, przyglądali się świętej walce szlachetnych Polaków. Ton nadawały wybitne umysły, konserwatywni francuscy pisarze i myśliciele, w szczególności Wiktor Hugo i Karol Montalembert.
Film: PZ
Za to w polityce było jak zwykle. Dzięki powstaniu Żelazny Kanclerz i car wykuli na nowo tradycję tajnych porozumień wymierzonych przeciwko Polsce, nie ufając zresztą sobie za grosz i wzajemnie się szachując. Cesarz Francuzów nerwowo przyglądał się biegowi zdarzeń. Rodzący się wówczas impresjonizm rozlał się także na politycznej palecie – przynajmniej jeśli chodzi o stosunek Europy do krwawiącej Polski. Faktycznych przyjaciół, którzy przyszli nam z pomocą, można było policzyć w lasach. Ochotnicy z Francji i Włoch mają tu swoją księgę chwały. Warto wspomnieć, że z carskim wojskiem walczyli także nieliczni Rosjanie. Powstanie jednak upadło.
Car rzucił wojsko do wygaszenia tlących się jeszcze popiołów. Skala represji była ogromna. Rej wodził wspomniany na początku Fiodor Berg, który dopisał swoje postscriptum. To on w ramach odwetu za nieudany zamach na siebie nakazał zdemolowanie Pałacu Zamoyskich na Nowym Świecie. I to wtedy na warszawskim bruku zabrzmiał ostatni akord fortepianu Chopina.
Powstanie Styczniowe zostawiło nam pierwsze dochowane do dzisiaj, oznaczone i pielęgnowane mogiły żołnierskie. Ale także wciąż aktualną przestrogę. Antoni Drążkiewicz, wierny żołnierz legendarnego dowódcy Dionizego Czachowskiego, już w 1890 roku przestrzegał Polaków przed moskiewską trującą dezinformacją: „strzegłem się jak morowego powietrza moskiewskich źródeł historycznych […], które WESZŁY U NAS W MODĘ, chociaż są stekiem bezczelnych łgarstw najśmieszniejszych bajek” (Wspomnienia Czachowczyka z 1863 roku).
autor zdjęć: grafika: Jarosław Malarowski
komentarze