Zbigniew Cybulski w roli akowca Maćka Chełmickiego stał się ikoną nie tylko polskiego, lecz także światowego kina. Do inspiracji „Popiołem i diamentem” przyznawali się najwięksi reżyserzy, jak Akira Kurosawa, Martin Scorsese czy Francis Ford Coppola. Tak się złożyło, że filmy Wajdy o akowcach, których komuniści po wojnie chcieli wymazać ze zbiorowej świadomości, do dziś są najbardziej rozpoznawalnymi na świecie arcydziełami polskiego kina.
W 1957 roku „Kanał” – drugi po „Pokoleniu” pełnometrażowy film Andrzeja Wajdy – zdobył na festiwalu filmowym w Cannes Srebrną Palmę. Ekipa filmowa zza żelaznej kurtyny, gdzie od roku panowała polityczna odwilż po latach stalinizmu, zasypywana była pochwałami przez dziennikarzy i kolegów po fachu z zachodnich kinematografii. Największe laury zbierał wśród nich scenarzysta filmu – Jerzy Stefan Stawiński. Amerykańscy scenarzyści dosłownie go nie odstępowali i wciąż pytali: „Partyzanci przechodzący kanałami to świetny pomysł! Jak na to wpadłeś?”. „Łącki” – bo taki pseudonim nosił Stawiński jako żołnierz pułku Baszta w Powstaniu Warszawskim – odpowiedział zdumionym Amerykanom, że niczego nie musiał wymyślać, bo to prawdziwa historia, której doświadczył na własnej skórze, następnie opisał ją po wojnie i zaadoptował na scenariusz „Kanału”.
Dwa lata po „Kanale” do kin wszedł „Popiół i diament”. Dzieło, które do dziś jest najbardziej rozpoznawalnym polskim filmem na świecie, a Maciek Chełmicki – w czarnych okularach i amerykańskiej wojskowej kurtce z demobilu – wciąż nazywany jest polskim Jamesem Deanem. W Polsce stał się szybko pokoleniową ikoną – młodzi, urodzeni tuż przed końcem wojny lub po jej zakończeniu, zaczęli się utożsamiać z akowcem, który był wierny swej żołnierskiej przysiędze. I to w tym filmie było najgroźniejsze dla komunistycznych cenzorów. Wszyscy wiedzieli, dostrzegali to między wierszami, co oznaczają sceny z kolumnami sowieckich żołnierzy maszerujących nocą przez ulice, płonące kieliszki spirytusu na barze zapalone ku pamięci powstańców i śpiewane w tym czasie „Czerwone maki na Monte Cassino” oraz śmierć Maćka na śmietniku…
Akowski palimpsest
Francis Ford Coppola w jednym z ostatnich wywiadów zapytany został, który z obejrzanych przez niego filmów wywiera wciąż na nim niezatarte wrażenie. Bez wahania odpowiedział: „Popiół i diament”. Martin Scorsese przyznawał, że bohatera „Taksówkarza” – granego przez Roberta De Niro weterana wojny wietnamskiej Travisa Bickle’a – oparł na postaci Maćka Chełmickiego. Tytułowy taksówkarz nosi tę samą wojskową kurtkę, ciemne okulary i sprawnie posługuje się bronią. Także Akira Kurosawa podkreślał, że jego samurajskie filmy dużo zawdzięczają polskiemu arcydziełu.
Sam Andrzej Wajda już po przełomie 1989 roku próbował na nowo opowiedzieć akowską historię w filmie „Pierścionek z orłem w koronie” (1992), ale ten film nie dorównuje poziomem historii Maćka Chełmickiego. Za to z „Popiołem i diamentem” można zestawić film, który także miał premierę w 1958 roku, a dziś jest prawie zupełnie zapomniany. Chodzi o „Pigułki dla Aurelii” Stanisława Lenartowicza. Film opowiada o grupie akowców z Krakowa, którzy planując odbicie więzionego przez Gestapo towarzysza broni, tracą przygotowaną na akcję broń. Zmuszeni są więc do niebezpiecznej eskapady do Radomia, gdzie w tamtejszej hurtowni zabawek przechowywane są steny zrzucone przez samolot z Anglii. Do hurtowni o wdzięcznej nazwie Miki Maus dojeżdżają wynajętą ciężarówką bez większych problemów, ale droga powrotna zmienia się w dramatyczną walkę o przeżycie. Lenartowicz wręcz w dokumentalnym stylu, bez zbędnego patosu, oddał realia służby i walki w Armii Krajowej i do dziś może konkurować pod tym względem ze współczesnymi produkcjami (właściwie większość mu nie dorównuje). W konwencji dokumentu utrzymany jest również „Zamach” Jerzego Passendorfera z 1959 roku o wykonaniu przez akowców wyroku śmierci na „kacie Warszawy” – dowódcy SS i Policji dystryktu warszawskiego Franzu Kutscherze.
Wyjść z cienia
Kolejne znaczące filmy o Armii Krajowej powstały w Polsce w latach siedemdziesiątych. Na samym początku tej dekady – w 1970 roku – premierę telewizyjną miał serial „Kolumbowie” Janusza Morgensterna. Jego scenariusz był adaptacją powieści Romana Bratnego o tym samym tytule i podobnie jak książka stanowił zbiorowy portret pokolenia, które urodzone i wychowane w wolnej Polsce musiało na nowo podjąć walkę o jej niepodległość po wybuchu II wojny światowej. W 1978 roku na ekrany kin trafiła „Akcja pod Arsenałem” Jana Łomnickiego. Ta filmowa adaptacja głośnej powieści Aleksandra Kamińskiego „Kamienie na szaniec” skupia się na odbiciu 23 marca 1943 roku z rąk niemieckich oprawców Jana Bytnara „Rudego” przez harcerzy Szarych Szeregów. W odróżnieniu od wcześniejszych filmów (z wyjątkiem wspomnianych „Pigułek dla Aurelii”) widz już nie musi się domyślać, że opowiadają one o żołnierzach AK. Dość wiernie też oddają realia i motywy, które kierowały młodymi ludźmi podejmującymi nierówną walkę z okupantem. Nie inaczej jest w „Godzinie »W«” Janusza Morgensterna z 1980 roku (scenariusz do tego filmu napisał Jerzy Stefan Stawiński). Morgenstern drobiazgowo rekonstruuje pierwszy dzień powstania, w którym już widać zapowiedź dramatu, który będzie rozgrywać się w stolicy przez najbliższe dwa miesiące.
Atak na ciężarówkę z więźniami, scena z planu filmu „Akcja pod Arsenałem” w reżyserii Jana Łomnickiego. Źródło zdjęcia: Wikipedia
Po odzyskaniu suwerenności w 1989 roku wreszcie można było w pełni mówić, pisać i realizować filmy o fenomenie Armii Krajowej i jej rzeczywistej roli w II wojnie światowej, lecz – o dziwo – niewiele powstało obrazów, które dorównywałyby klasie tych wymienionych wyżej. Przyczyn było wiele i nie ma tu miejsca, by je dokładnie przedstawiać. Niewątpliwie jednak do głównych powodów należało załamanie branży filmowej w Polsce doby transformacji. Trzeba było czasu i funduszy na nowe kino historyczne. Symptomy zmian na lepsze pojawiły się na przełomie XX i XXI wieku, a w latach 2011 i 2012 powstały dwa filmy o akowcach, które niewątpliwie zostaną w historii kina obok „Kanału”, „Popiołu i diamentu” czy „Pigułek dla Aurelii”. Mowa o „Róży” Wojciecha Smarzowskiego i „Obławie” Marcina Krzyształowicza.
W obu produkcjach główne role zagrał Marcin Dorociński. W „Róży” wcielił się w przeżywającego traumę po śmierci żony powstańca warszawskiego Tadeusza, który trafia do domu Róży, wdowy po Mazurze wcielonym do Wehrmachtu, i tu nieoczekiwanie odnajduje miłość. Akcja dzieje się pośród Mazurów terroryzowanych przez sołdatów z Armii Czerwonej. Film okrzyknięto współczesną wersją „Prawa i pięści”, w której otwarcie można było pokazać, z czym musieli borykać się autochtoni i przyjezdni na Ziemiach Odzyskanych. I rzeczywiście, podobnie jak dzieło Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego z 1964 roku, jest to western, w którym akowiec Tadeusz stara się rozpocząć wszystko na nowo, ale żeby przeżyć, zmuszony jest znowu walczyć, a to po wojnie umie najlepiej robić…
W „Obławie” Dorociński wcielił się w rolę kaprala „Wydry” – egzekutora z oddziału partyzanckiego. Warto przy tym filmie zatrzymać się na dłużej, gdyż jest przejmującym obrazem wojny partyzanckiej. Reżyser „Obławę” zadedykował swemu ojcu i jego towarzyszom broni z oddziału AK, który walczył na Sądecczyźnie. I trzeba przyznać, że już od pierwszych kadrów widać, że Krzyształowicz wiedział, o czym kręcił film. Otwiera go rozmowa dwóch mężczyzn, którzy idą przez las. Obaj pochodzą z Bytomia i dyskutują o meczu piłkarskim, na którym byli przed wojną:
– …Z Borusjom Tylek szczelół. I niy ze pietnostu, ino ze dwudziestu.
– Ch… widziałeś. Z Borusją strzelił Schwiniak, nawet pamiętam, jaki gest pokazał jeb… Ślązak, jak z trybun zaczęli gwizdać.
Przez dłuższą chwilę widać tylko plecy jednego z mężczyzn, więc może się wydawać, że to pogawędka dwóch kibiców, ale nagle ten, który mówi wyraźną śląską gwarą, zmienia temat:
– Niy poradzą dali iść.
– Masz rację, wystarczy – zgadza się z nim ten, którego plecy w starym podartym swetrze zasłaniały kadr. W tym momencie można już zobaczyć obu rozmówców. Pierwszy stoi na bosaka i ma na sobie mundur z emblematami SS. Drugi, w zniszczonym i brudnym ubraniu mierzy do niego z pistoletu. Wszystko jasne, to Ślązacy, ale po dwóch przeciwnych stronach barykady. Egzekutor z AK, kapral „Wydra”, każe esesmanowi się odwrócić i iść dalej. Ten już wie, że to kres, i przyznaje:
– Boja się.
– Idź, kurwa – ponagla go „Wydra”.
– Ja nawet nie jestem z Bytomia…
– Ale z SS! – i w tym momencie „Wydra” strzela jeńcowi w tył głowy z wprawą zawodowego zabójcy.
Kiedy wraca do leśnego obozu, widać, w jak trudnych warunkach egzystują żołnierze: w prowizorycznych szałasach gnieżdżą się wygłodniali ludzie w brudnych i podartych ubraniach. Dowódca, porucznik „Mak” (Andrzej Zieliński), jest ciężko chory. Gdy „Wydra” melduje wykonanie zadania, ten w gorączce zleca mu kolejne. Tym razem ma zabić miejscowego konfidenta – bogatego właściciela młyna Henryka Kolondewicza (Maciej Sthur). Problem w tym, że zdrajca jest przyjacielem ze szkolnej ławy „Wydry”… Marcin Dorociński bardzo sugestywnie pokazał dramat człowieka, który zabija w słusznej sprawie, ale nie chroni to jego psychiki przed straszną degradacją. Nie uleczy go ani miłość kobiety, ani tym bardziej obietnica wojskowych honorów po zakończeniu wojny. Zresztą finał filmu sugeruje, że „Wydra” nie chce doczekać końca wojny. Pozostaje nad mogiłą poległych towarzyszy broni w momencie, gdy Niemcy zaciskają wokół niego kleszcze obławy. To jedna z bardziej przejmujących scen w polskim kinie wojennym, dorównująca chociażby tym z „Popiołu i diamentu”.
Kadr z filmu „Miasto 44”. Fot. mat. prasowe
Historie wciąż żywe
30 lipca 2014 roku na Stadionie Narodowym w Warszawie zaprezentowano przed 15-tysięczną widownią „Miasto 44” Jana Komasy. Była to najdroższa wtedy produkcja filmowa w Polsce, a jednocześnie film, który w założeniu miał być współczesną odpowiedzią na „Kanał” Wajdy. Pojawiły się jednak liczne głosy krytyki, że mimo nakładów finansowych i kilku naprawdę udanych scen batalistycznych nie odegrał on tej roli. W marcu 2019 roku do kin trafił najnowszy film Władysława Pasikowskiego „Kurier”. Reżyser z bogatego i pasjonującego życiorysu Jana Nowaka-Jeziorańskiego wybrał epizod jego ostatniej misji do kraju, której celem było poinformowanie dowództwa AK, że w razie wybuchu powstania nie może ono liczyć na wsparcie aliantów. Pasikowski i w tym wypadku nadał opowieści swój styl „męskiego kina”, w którym bohater (w postać Nowaka-Jeziorańskiego wcielił się Philippe Tłokiński) wbrew piętrzącym się trudnościom i niebezpieczeństwom nie tylko stara się wypełnić powierzone mu zadanie, ale także jest wierny swoim zasadom. Kinu wtóruje telewizja, w której rekordy oglądalności biło kilka sezonów „Czasu honoru” (2008–2014) Michała Kwiecińskiego, Michała Rosy, Wojciecha Wójcika, Grzegorza Kuczeriszki, Waldemara Krzystka i Michała Rogalskiego. Serial ten opowiada o perypetiach grupy cichociemnych, którzy przybyli z Wielkiej Brytanii na pomoc warszawskiej AK. Ostatnio tematykę konspiracyjnego wojska podjęto w kolejnych serialach, m.in. w „Wojennych dziewczynach” (2017–2019) Michała Rogalskiego i Piotra Trzaskalskiego oraz „Ludziach i bogach” (2020) Bodo Koxa.
Można się jeszcze spodziewać kolejnych filmów o AK, gdyż jej historia jest niewyczerpanym rezerwuarem scenariuszy, które dadzą się zmienić we wszystkie gatunki filmowe – od dramatu wojennego poprzez western, melodramat, film szpiegowski, a na komedii i thrillerze skończywszy.
Na koniec przypomnijmy sobie scenę z „Popiołu i diamentu”, z której pochodzi cytat w tytule niniejszego tekstu. Maciek i Andrzej w barze zapalają kieliszki spirytusu, by uczcić pamięć swych poległych w powstaniu kolegów. Lecz Andrzej szybko rozwiewa cmentarny nastrój krótkim stwierdzeniem: „Ale my żyjemy”. Przeżyte traumy nie uczyniły z nich ludzi odartych z nadziei, wciąż potrafili śmiać się, kochać i marzyć. I nadal byli żołnierzami, którzy mimo rozterek pozostali wierni wojskowej przysiędze.
Bibliografia
„1000 filmów, które tworzą historię kina”, praca zbiorowa, Bielsko-Biała 2020.
P. Korczyński, „Jak to na wojence ładnie… Polskie kino wojenne” [w przygotowaniu do druku].
autor zdjęć: Wikipedia, mat. prasowe
komentarze