Czy na froncie może spotkać żołnierza większe nieszczęście niż niepewny siebie i owładnięty strachem dowódca. Tak – dowódca nieustraszony i przekonany o swej nieomylności. Tchórz często unika walki, za to drugi typ, często opromieniony sławą i nimbem bohaterstwa, dąży do niej, nie zwracając na nic uwagi – zwłaszcza na straty wśród ludzi.
Arthur Penn w swym znakomitym antywesternie „Mały wielki człowiek” zmienił bieg historii, bo pozwolił przeżyć jednemu białemu człowiekowi pogrom batalionu z 7 Pułku Kawalerii nad Little Bighorn 25 czerwca 1876 roku. Z rąk indiańskich wojowników ocalał mulnik Jack Crabb (Dustin Hoffman), który dożywszy stu dwudziestu jeden lat opowiedział odwiedzającemu go w domu starców dziennikarzowi ostatnie chwile życia generała George’a Armstronga Custera. Sławny dowódca 7 Pułku (świetna rola Richarda Mulligana), który na czele nieszczęsnego batalionu zaatakował przeważające siły nieprzyjaciela, jak relacjonował Crabb, otoczony przez Indian zaczął recytować… swą mowę prezydencką. Przygotował ją, będąc pewien, że po zwycięskiej kampanii przeciw plemionom indiańskim wygra wybory i zasiądzie w fotelu prezydenta w Waszyngtonie. Film Penna jest w istocie satyrą (momentami bardzo zgryźliwą) na historię Stanów Zjednoczonych, ale akurat postać Custera nie jest przerysowana ani trochę.
Generał Custer w otoczeniu indiańskich zwiadowców. Custer opiewany przez amerykańską prasę jako nieprzejednany wróg Indian, w istocie miał wśród nich wielu przyjaciół, a nawet kochankę… Fot. Wikipedia
Był to niepospolity megaloman przekonany o swej nieomylności i geniuszu wojskowym. Urodzony kawalerzysta, który kochał się w błyskotliwych szarżach i rajdach kawaleryjskich, wykazując przy tym wielką odporność fizyczną. Będąc sam oficerem niesubordynowanym – niewykonującym lub zmieniającym rozkazy przełożonych – wymagał od swych żołnierzy ślepego posłuszeństwa. Ci, którzy znali Custera, podkreślali, że miał on jedną niezaprzeczalną zaletę – obce mu było uczucie strachu. Jednak w połączeniu z powyższymi wadami, czyniło go to skrajnie niebezpiecznym, zwłaszcza dla podwładnych. A stał się jeszcze groźniejszy, kiedy postanowił wystartować w wyborach prezydenckich. Wymyślił, że dokona tego na wzór generała Ulyssesa Granta, wodza naczelnego wojsk Unii, który zamieszkał w Białym Domu dzięki zwycięstwu nad Konfederacją w wojnie secesyjnej.
Custer usilnie zabiegał więc o uczestnictwo w wyprawie wojennej przeciw zbuntowanym Dakotom i Szejenom w 1876 roku. Widział, że Amerykanie chętnie oddają swe głosy w wyborach na pogromców Indian. Osobiście nie był „indianożercą”, jak go później przedstawiano. Ba, lubił otaczać się indiańskimi zwiadowcami, a wśród oficerów jego pułku krążyła nawet opinia, że bardziej wolał ich towarzystwo od białych. W tej kampanii jednak nie zamierzał pobłażać wrogim plemionom, a na wyprawę – wbrew rozkazowi swego przełożonego, gen. Alfreda Terry’ego – zabrał korespondenta wojennego „New York Herald”, Marka Kelloga. Dziennikarz w entuzjastycznych, pełnych patosu depeszach „z frontu” z zadufanego oficera szybko uczynił bohatera narodowego.
Dowódca 7 Pułku Kawalerii stracił resztki rozsądku, obawiając się, by pewnego w jego mniemaniu zwycięstwa nie odebrali mu inni oficerowie idący tropem Indian. Custer odrzucał wszystkie meldunki o przeważających siłach, jakie Indianie zebrali przeciw niemu nad rzeką Little Bighorn. Nie chciał słuchać zwiadowców, a swego ulubieńca Krwawego Noża z plemienia Arikara, któremu wcześniej obiecał, że uczyni go bogatym, gdy wygra wybory, w gniewie odesłał na tyły. Zaślepiony widmem owalnego gabinetu w Białym Domu, poprowadził swych ludzi do jednej z największych klęsk kawalerii i całej US Army. Custera odnaleziono na pobojowisku w pozycji siedzącej, opartego plecami o brzuch martwego konia. Był nagi, ale nie oskalpowany i drastycznie okaleczony, jak pozostali polegli.
Niezbity dowód „Waltera”
Choć Custer wytracił niemal cały pułk, siła depesz jego hagiografa, jakim był w istocie Kellog, sprawiła, że legenda generała nie ucierpiała. Właściwie dopiero w XX wieku i nie bez oporów odbrązowiono tę postać, do czego film Penna z 1970 roku także znacznie się przyczynił. Był i u nas generał „który się kulom nie kłaniał” – można stwierdzić, parafrazując propagandową książkę Janiny Broniewskiej o generale Karolu Świerczewskim „Walterze”. W istocie ten sowiecki oficer oddelegowany do Wojska Polskiego, nawet jak na zwyczaje panujące w Armii Czerwonej, był uważany za wyjątkowego nieudacznika, który potrafił wytracić swe wojsko do ostatniego żołnierza.
Podczas wojny domowej w Hiszpanii dowodził brygadą międzynarodową i tu też zyskał swój przydomek – „Walter” od marki swojego ulubionego pistoletu, którym ponoć rozstrzeliwał osobiście przeciwników komunistów i Stalina w armii republikańskiej oraz jeńców. Wtedy też już był znany z pociągu do butelki, co niezmiernie zaimponowało Ernestowi Hemingwayowi, który uczynił go bohaterem swojej powieści „Komu bije dzwon” jako generała Golza. Po powrocie do Związku Sowieckiego odznaczono go oficjalnie Orderem Lenina, ale podobnie jak inni doradcy wojskowi z Hiszpanii, był szczególnie narażony na nieufność Stalina, co tylko pogłębiło jego alkoholizm.
Gdy w czerwcu 1941 roku wybuchła wojna z Niemcami, wytracił pod Wiaźmą prawie całą powierzoną jego dowództwu 248 Dywizję Piechoty. Z okrążenia wyrwał się on i… pięciu żołnierzy. To było za wiele nawet jak na katastrofę pierwszych miesięcy wojny. Odsunięto go od dowodzenia i powierzono szkolenie rezerw. Świerczewski, jako Polak z pochodzenia, w 1943 roku został oddelegowany do formowanych pod auspicjami Stalina Polskich Sił Zbrojnych. Tu początkowo zajmował się formowaniem i szkoleniem nowych oddziałów, a następnie został zastępcą dowódcy 1 Armii Wojska Polskiego do spraw liniowych. Dowódca armii, generał Zygmunt Berling w swych wspomnieniach napisał, że Świerczewski w Sielcach nad Oką dzień zaczynał od szklanki wódki na czczo, a wieczorem kładł się spać z butelką wódki pod poduszką.
Niestety, tak było i na froncie, a tu dochodziła jeszcze „kawaleryjska fantazja” Świerczewskiego (istotnie, swą karierę w Armii Czerwonej rozpoczynał jako kawalerzysta). Dał jej pokaz nad Wisłą, którą 1 Armia miała forsować w rejonie Puław i Dęblina w ostatnich dniach lipca 1944 roku. Mimo starań, zwiadowcom armii nie udało się ustalić, jakie siły Niemcy przeznaczyli do obrony drugiego brzegu rzeki. Te wątpliwości rozwiał Świerczewski w dość osobliwy sposób. Poszedł 29 lipca nad Wisłę, rozebrał się i wskoczył do wody. Kąpieli nie przerwał mu ani jeden wystrzał z nieprzyjacielskiej strony, więc uznał, że w tym miejscu przeprawa jest nie tylko możliwa, ale i bezpieczna. W rzeczywistości Niemcy na lewy brzeg Wisły ściągnęli znaczne siły, które stanowiły równowartość dywizji piechoty plus artyleria i działa samobieżne. Naprędce i źle przygotowany desant zakończył się masakrą polskich oddziałów – jedną z pierwszych, jaką sprokurował Świerczewski.
Stalin zdawał sobie bardzo dobrze sprawę, że Świerczewski to alkoholik i oficer, który co najwyżej mógłby dowodzić batalionem, ale jednocześnie dawał mu pewność, że politycznie wszystko w tym wojsku będzie się działo po jego myśli. A że Świerczewski był komunistą i wiernym sługą dyktatora, w odróżnieniu od Berlinga, który po kolejnym desancie na Wiśle w Warszawie został zdjęty z dowództwa, wywindowano go na dowódcę 2 Armii! Skutkowało to tym, że na sam koniec wojny omal nie wytracił całej tej armii pod Budziszynem w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku. Tylko bezprzykładne bohaterstwo polskich żołnierzy, odpierających kolejne szturmy zdesperowanych Niemców i interwencja marszałka Iwana Koniewa, dowódcy 1 Frontu Ukraińskiego, który w końcu zauważył, co jego podwładny wyczynia, zapobiegły całkowitej katastrofie. Straty były jednak ogromne: 4902 poległych, 2798 zaginionych oraz 10 532 rannych, czyli 20 procent ogólnego stanu armii! Nie ma żadnych wątpliwości, że główną odpowiedzialność za tę masakrę ponosi generał Świerczewski. Tak pisał o tym profesor Czesław Grzelak: „[Świerczewski] nie mając doświadczenia w dowodzeniu związkiem operacyjnym angażował się w osobiste dowodzenie jednostkami ochrony sztabu, a tracił z pola widzenia konieczność kierowania wysiłkiem całej armii. W konsekwencji dopuścił do samorzutnego rozerwania jej sił, a w obliczu rysującego się niebezpieczeństwa nie potrafił ich w porę skoncentrować w najważniejszym miejscu”.
Jednak nawet ten blamaż nie przerwał kariery Świerczewskiego, który po wojnie otrzymał awans na generała broni i został drugim wiceministrem obrony narodowej. Śmierć z rąk partyzantów UPA w zasadzce pod Baligrodem 28 marca 1947 roku uczyniła z niego legendę i „komunistycznego świętego”. Na długie lata ukrywano prawdę o miernym dowódcy i alkoholiku, który był winny niepotrzebnej śmierci wielu żołnierzy.
Zupak nie do ruszenia
Świerczewski był skrajnym przykładem niekompetentnego dowódcy, narzuconego polskiemu wojsku z zewnątrz – decyzją Stalina. Był jednak i rodzimy wypadek oficera, którego brak wiedzy i doświadczenia połączone z megalomanią i pewnością siebie doprowadziły do katastrofy w podległych mu jednostkach. Generał Stefan Dąb-Biernacki, bo o nim mowa, miał za sobą piękną kartę legionową, a za udział w wojnie polsko-bolszewickiej został aż trzykrotnie odznaczony Virtuti Militari. Niewielu oficerów Wojska Polskiego mogło poszczycić się takimi osiągnięciami. Dąb-Biernacki wydawał się – jak Custer – nie odczuwać strachu na polu bitwy. Jako pierwszy szedł do natarcia, inicjował rajdy i wypady za linię przeciwnika. Choć był oficerem piechoty, także można było w jego wypadku mówić o kawaleryjskiej fantazji.
Marszałek Edward Rydz-Śmigły (pierwszy z lewej) dekoruje orderami Legii Honorowej gen. Mieczysława Norwid-Neugebauera (drugi z lewej) i gen. Stefana Dąba-Biernackiego (trzeci z lewej). Fot. NAC
Opromieniony sławą wojenną dowódca elitarnej 1 Dywizji Piechoty Legionów, a następnie inspektor armii w Wilnie, awansowany na generała dywizji, miał w wojsku pozycję niepodważalną na szczytach polityczno-wojskowych i był równie znienawidzony na niższych szczeblach – zwłaszcza przez tych oficerów, którzy snuli plany modernizacji wojska. Takich Dąb-Biernacki pozbywał się szybko z otoczenia. Potrafił być również bezwzględny nie tylko wobec wojskowych. To on zainicjował w 1938 roku pobicie przez podwładnych mu oficerów Stanisława Cywińskiego, dziennikarza ośmielającego się krytykować marszałka Józefa Piłsudskiego w „Dzienniku Wileńskim”. Oficerowie, ponoć specjalnie dobrani przez generała tak, by wszyscy byli kawalerami Virtuti Militari, skatowali Cywińskiego na oczach jego żony i córki…
Wrzesień 1939 roku obnażył całkowicie „wartość” dowódczą generała Dąba-Biernackiego. Nie dość tego, także kolejny raz pokazał, że odwaga na polu walki wcale nie musi być równoznaczna z odwagą cywilną. Naczelny Wódz, marszałek Edward Rydz-Śmigły powierzył mu niezwykle odpowiedzialne stanowisko dowódcy swego głównego odwodu – Armii „Prusy”. Nie tylko zawiódł na tym stanowisku na całej linii, doprowadzając podległą mu armię do rozproszenia, ale i opuścił swych walczących żołnierzy, a kiedy dotarł do sztabu Naczelnego Wodza, to ich obarczył odpowiedzialnością za klęskę, mówiąc marszałkowi, że „żołnierze nie chcieli walczyć”. Rydz-Śmigły najwyraźniej ufał swemu towarzyszowi broni z 1920 roku bezgranicznie, bo powierzył mu 11 września kolejne odpowiedzialne stanowisko – tym razem dowódcy nowo powołanego Frontu Północnego (w istocie grupy armii). Natomiast wśród pozostałych wyższych oficerów, zwłaszcza tych, którymi Dąb-Biernacki miał teraz dowodzić, decyzja ta wywołała konsternację. Jak zapisał w swoich wspomnieniach generał Stanisław Kopański: „Obaj z pułkownikiem [Tadeuszem] Klimeckim byliśmy zaskoczeni mianowaniem gen. Dęba-Biernackiego dowódcą grupy armii. Zdawało się nam bowiem, że dowódca, którego armia [»Prusy«] została doszczętnie rozbita, nie powinien być dalej używany, a tym bardziej na wyższym stanowisku”. Bardziej dosadny w słowach był generał Rudolf Dreszer, który w liście do marszałka Rydza-Śmigłego wytknął mu, że oddał dowództwo „przestępcy wojennemu, który bez bitwy pozwolił na rozbicie swojej armii [»Prusy«] i dalej przestępczo nie chciał ująć w karby cofających się wojsk”.
Wszystkie złe przeczucia krytyków Dąba-Biernackiego ziściły się niestety w tak zwanej drugiej bitwie pod Tomaszowem Lubelskim, prowadzonej od 22 do 27 września. Właściwie powtórzyła się sytuacja, jaka miała miejsce z Armią „Prusy”: błędne rozkazy, chaos, a co za tym idzie wytracenie oddziałów i klęska. Generał Władysław Anders, ówcześnie dowódca Grupy Operacyjnej Kawalerii, tak pisał o dowodzeniu generała Dąba-Biernackiego: „Wydane przezeń rozkazy nacierania we wszystkich kierunkach, bez żadnej myśli przewodniej, uważam za całkowicie chybione. Proponuję większe skoncentrowanie i przebicie się przez linie niemieckie, a dalej na jej tyłach marsz na południe. Niestety, nie zgadza się na zmianę wydanych już rozkazów”.
Historyk i sowietolog, prof. Paweł Wieczorkiewicz był bezlitosny w ocenie dowódcy Frontu Północnego: „Pod Tomaszowem, gdy jego chaotyczne dowodzenie doprowadziło do kryzysu tej może najważniejszej w całej kampanii bitwy, przebrawszy się w cywilne ubranie, ponownie zbiegł z pola walki, dając dowód nie tylko braku kompetencji wojskowych, ale i haniebnego tchórzostwa”. Według profesora w łajdactwie Dąbowi-Biernackiemu we wrześniu 1939 roku dorównał tylko generał Kazimierz Fabrycy, który zasłaniając się chorobą, porzucił swą Armię „Małopolska”, a następnie odmówił powrotu na front!
W wypadku Dąba-Biernackiego powstaje wyraźny dysonans: odważny do szaleństwa oficer w 1920 roku i skończony tchórz w 1939 roku, którego życie od momentu, gdy przedostał się na Zachód, to kompletna degrengolada… Jak to tłumaczyć? Utartym stwierdzeniem, że ludzie się zmieniają i granice ich wytrzymałości są płynne (co znakomicie pokazuje film „Cena strachu” Henriego-Georges’a Clouzota)? A może tym, że Dąb-Biernacki znalazł się na nieodpowiednim miejscu. Płk Adam Zakrzewski, dowódca Pomorskiej Brygady Kawalerii, podkreślał, że „gen. Dąb-Biernacki tchórzem nie był i chciał się bić i może biłby się dobrze na szczeblu pułku, natomiast jego bitność na stanowisku dowódcy armii lub frontu powiększała rozmiary klęski jego wojsk”. Miał więc generał pecha, że wojna zweryfikowała jego wizerunek „superbohatera”, który potrafił zaradzić całemu złu.
Bibliografia
W. Anders, Bez ostatniego rozdziału. Wspomnienia z lat 1939–1946, Londyn 1979
Z. Berling, Przeciw 17 Republice. Wspomnienia, tom II, Warszawa 1991
Cz. Grzelak, H. Stańczyk, S. Zwoliński, Bez możliwości wyboru. Wojsko Polskie na froncie wschodnim 1943–1945, Warszawa 1993
Kampania wrześniowa 1939, cz. 3: Przebieg działań od 9 do 14 września, Londyn 1959
T. Piersiak, Zatrzymał Budionnego, „Galeria. Częstochowski magazyn literacki”, kwiecień – maj 2020, s. 105–106
G. Swoboda, Little Big Horn 1876, Warszawa 2017
P. Wieczorkiewicz, Rozważania o kampanii 1939 roku, PDF
A. Zakrzewski, Wspomnienia. Wrzesień 1939, Warszawa 1958
autor zdjęć: Wikipedia, NAC
komentarze