Żołnierze Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich na afrykańskim szlaku zetknęli się z wojskami całego imperium brytyjskiego. Ich towarzyszami broni oprócz Brytyjczyków byli Nowozelandczycy, Afrykanerzy, Hindusi, legioniści Legii Cudzoziemskiej Wolnej Francji i żołnierze czechosłowaccy. Jednak najlepiej im się układało z Australijczykami, a i wojacy z antypodów od razu poczuli sympatię do Polaków.
W czasie II wojny światowej Australijczycy mieli opinię najlepszych żołnierzy na froncie afrykańskim. Ich 9 Dywizja Piechoty jako pierwsza formacja aliancka skutecznie stawiła opór niemieckiemu blitzkriegowi w Tobruku. I to w jej składzie żołnierzom Brygady Karpackiej przyszło bronić tej twierdzy oblężonej z trzech stron przez siły włosko-niemieckie. Właśnie tutaj narodził się sojusz polsko-australijski. Polskich i australijskich żołnierzy, niestrudzenie broniących tego skrawka pustyni, niemiecka propaganda nazwała „Szczurami Tobruku”, a oni obnosili się tym mianem z dumą.
Przy pierwszym zetknięciu, karpatczycy, którzy mieli opinie największych cwaniaków w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie ze zdumieniem stwierdzili, że Australijczycy fantazją im nie ustępują. Tak napisał o nich wówczas Ksawery Pruszyński, karpatczyk i wybitny polski korespondent wojenny: „Australijczyk kocha hazard; gdzie tylko widzi możliwość skręcenia karku, korzysta z okazji. Pamiętam na przykład jak po przybyciu do Tobruku kwaterowaliśmy w wąwozie. Prowadziła doń droga z dość wysokiego zbocza. Każdy samochód australijski zaraz skręcał i zamiast zjeżdżać drogą, zjeżdżał zboczem urwistym, karkołomnym. Kierowca, a zwłaszcza maszyna były w niebezpieczeństwie. Gawędzący z nami major australijski śledził z zaciekawieniem każdy zjazd: spadnie w przepaść tym razem, czy da radę? Oczywiście, o bezpieczeństwo kierowcy, czy tym bardziej maszyny, nikt nie dbał. Wojna jest sportem, gdzie należy ryzykować»”.
Zawodowcy i zabijaki
Do 9 Dywizji nikt nie trafiał z przypadku czy z musu. Oficerami dywizji nie byli ludzie protegowani czy przypisani do stopnia oficerskiego z urodzenia, jak bywało w armii brytyjskiej, a i zdarzało się w polskiej przed wojną, lecz specjaliści sprawdzeni w cywilu – na przykład instruktorzy sportowi czy myśliwi. Oni z miejsca zostawali dowódcami kompanii i batalionów. Ci, którzy w cywilu mieli firmy transportowe lub pracowali w podobnych przedsiębiorstwach państwowych, w dywizji obejmowali funkcje w jej pionie transportowym. Kwatermistrzami zostawali właściciele hurtowni i sklepów.
Czym to skutkowało? Między innymi tym, że w australijskiej dywizji nie było ani trochę biurokracji. Pruszyński wspominał: „Organizacja zaopatrzenia armii australijskiej zaimponowała nam od pierwszego zetknięcia. W Tobruku, przy luzowaniu przez nas Australijczyków, gdy przez pewną liczbę dni nasi i australijscy żołnierze mieli razem przebywać na stanowiskach, byliśmy już z góry przygotowani na biurokratyczne ceregiele rozliczeniowe prowiantu. Sądząc po sobie, przypuszczaliśmy, że chyba rząd polski w Londynie będzie porozumiewał się z rządem australijskim, jak rozliczać wspólnie spożywane przez żołnierzy obu armii puszki bifu, bekonu i pikli”. Kwatermistrzostwo brygady przygotowało więc szczegółowe karty zaopatrzenia. Jakież było zdumienie polskich zaopatrzeniowców, kiedy ich australijski odpowiednik nawet nie spojrzał na te dokumenty, lecz wskazując na skrzynie z konserwami i słoikami dżemu, powiedział: „Jedzcie, ile macie ochoty”. Zbici z tropu Polacy dopytywali: „Ale czy nie zabraknie?...”. „Oczywiście, że nie, zaraz zresztą zadzwonię do kwatermistrza, żeby dziś przywiózł więcej prowiantu” – odpowiedział oficer. Dla australijskiego dowództwa biurokracja w warunkach bojowych nie istniała. Najważniejsze były potrzeby żołnierzy.
A owa australijska fantazja? Tutaj jeszcze można przywołać wspomnienia porucznika Piotra Medyny, który z australijskimi żołnierzami zetknął się służąc w Legii Oficerskiej. Pewnego dnia jego oddział otrzymał rozkaz zluzowania Australijczyków pilnujących włoskiego obozu jenieckiego na libijskiej pustyni. Ku zaskoczeniu polskich oficerów przed bramą obozu przywitał ich … Włoch z brytyjskim karabinem na ramieniu! Porucznik Medyna wspominał: „Po krótkich wyjaśnieniach na migi […] okazało się, że «signori Australiani» są teraz wszyscy «molto fatigati» (bardzo zmęczeni) i śpią w sąsiednim namiocie służącym za wartownię, a jemu – jeńcowi – dali karabin i kazali pilnować obozu. Na taką beztroskę mogli pozwolić sobie tylko nasi australijscy przyjaciele! […] Był to kawał w stylu wybitnie australijskim”. Australijczycy wychodzili z założenia, że pilnowanie jeńców na pustyni jest zajęciem głupim, tym bardziej że Włosi nigdzie nie zamierzają uciekać, bo wojna im obrzydła. W związku z tym, oni sami urządzali sobie co pewien czas party, podczas których wartę przekazywali… Włochom.
Oczywiście, kiedy wytrzeźwieli, z wielką radością przyjęli swych polskich zmienników, którzy wreszcie zwolnili ich z tej śmiertelnie nudnej służby.
Australijska gościnność
Temperament Australijczyków sprawił, że szybko zaprzyjaźnili się z Polakami z Brygady Karpackiej, którzy odwagę i fantazję cenili sobie wyżej od regulaminów i biurokracji. Koledzy z antypodów ujęli Polaków jeszcze jednym. Kiedy zauważyli, jak bardzo polscy żołnierze tęsknią do kraju, ciągle o nim wspominając, przedstawili im propozycję prostą, jak przepisy kwatermistrzowskie 9 Dywizji: Niech karpatczycy po wojnie ze swymi rodzinami przeniosą się do Australii! Zresztą nie tylko oni, a każdy Polak, który wyrazi na to zgodę. Australia to wszak kontynent i miejsca w nim starczy dla każdego. Nie były to czcze słowa, bo w istocie, po wojnie wielu Polaków znalazło w Australii przyjazną przystań i szansę na rozpoczęcie życia od nowa.
U Australijczyków polscy żołnierze zauważyli jeszcze jedną szczególną cechę. Ci potomkowie banitów i więźniów zsyłanych za karę na australijskie antypody przez władze brytyjskie, mieli w sobie wręcz genetycznie zakodowaną niechęć do angielskiego formalizmu i poczucia wyższości. Niejednokrotnie dawali temu wyraz w knajpach Aleksandrii i na ulicach egipskich miejscowości, wdając się w bójki z angielskimi żołnierzami. I na tym polu mieli w Polakach wiernych sojuszników. Można tutaj przywołać tragikomiczne zdarzenie, które dobrze pokazuje te animozje. W 1941 roku w jednym z kolejnych bombardowań Aleksandrii przez lotnictwo osi został trafiony bombą dom publiczny dla oficerów alianckich, tzw. Mary-house. Wśród kilkunastu zabitych oficerów i dziewcząt znalazł się jeden Anglik. Australijczycy natychmiast ukuli powiedzonko: „Nareszcie na terenie Afryki poległ pierwszy oficer angielski na skutek działań wojennych”.
Bibliografia
Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich, praca zbiorowa, Warszawa – Kraków 2014
P. Medyna, Do Polski przez cały świat. Wspomnienia z 2 Korpusu, Warszawa 1970
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze