Wypełniony zasobnikami liberator ociężale toczył się po pasie startowym lotniska Celone. Załogę czekało kilka godzin niespokojnego lotu. Nad okupowaną Polską było piekło – trzeba unikać ognia artylerii przeciwlotniczej, bronić się przed myśliwcami przeciwnika, odnaleźć miejsce zrzutu i pozbyć się ładunku, a po wypełnieniu misji jak najszybciej wrócić.
Załogę samolotu Liberator EW248 P tworzyło ośmiu lotników z 31 Dywizjonu Południowoafrykańskich Sił Powietrznych (South African Air Force – SAAF). Najstarszy, mjr Izak J.M. Odendaal, dowódca maszyny, liczył sobie 28 lat. Wcześniej już leciał ze zrzutem na pomoc powstańczej Warszawie, więc dokładnie wiedział, co go czeka. Wówczas jego samolot wrócił z misji cało, jednak dywizjon poniósł straty na tyle duże, że dowództwo rozważało zawieszenie dalszych lotów ze zrzutami. Odendaal zaproponował wtedy, by nad Warszawę lecieli ochotnicy. Sam zgłosił się jako pierwszy.
Najmłodszy w załodze liberatora był strzelec chor. John A.G. Steel, mający ledwie 18 lat. Zgłosili się jeszcze: drugi pilot por. Johannes J.C. Groenewald, nawigator por. Bernard T. Loxton, radiooperator por. Arthur J. Hastings oraz strzelcy pokładowi por. Thomas T. Watson i chor. Jacobus B. Erasmus, wszyscy rodem z Południowej Afryki. Ostatnim członkiem załogi był bombardier, sierż. G.T. Robinson, dokooptowany z Królewskich Sił Powietrznych (Royal Air Force – RAF). Gdy ich samolot wzbił się w powietrze, było krótko po godzinie 19.00. Był 16 sierpnia 1944 roku.
Samolot w ogniu
Tego dnia z pomocą okupowanej Polsce wystartowało jeszcze pięć innych załóg z 31 Dywizjonu SAAF. Trasa była już ustalona: bombowce musiały pokonać Adriatyk, nad Jugosławią obrać kierunek północny, a potem przez Węgry i Słowację dotrzeć nad Polskę. Wspomnienia kpt. Jacobusa L. van Eyssena z 31 Dywizjonu SAAF, który w sierpniu 1944 roku latał ze zrzutami nad Warszawę, dają wyobrażenie o tym, jak taki lot wyglądał: „Brzeg nieprzyjacielski ukazał się przed nami jeszcze w słońcu, na szczęście jednak nie spotkaliśmy żadnego zorganizowanego oporu, lecieliśmy bowiem pojedynczo, a nie w zwartej formacji. Witaliśmy z radością noc, zapadającą w miarę zagłębiania się w kraj nieprzyjacielski, aż na koniec, już w zupełnej ciemności wypatrzyliśmy Dunaj, zaznaczony pod nami nikłą, granatową taśmą. Nawigatorzy wysilali wzrok, by porównać zarysy rzeki z mapą, pamiętając, że ta rzeka dostarczyć może bodaj ostatnich wskazówek terenowych i stałych punktów nawigacyjnych”.
Kłopoty zaczęły się, gdy liberatory znalazły się już na polskim niebie. Relacje świadków i zapisy w dokumentach na temat losu samolotu EW248 P nie są precyzyjne. Według części źródeł maszyna mjr. Odendaala została ostrzelana przez artylerię przeciwlotniczą. Z kolei por. Percy A. Rautenbach, kolega majora, który leciał tej samej nocy innym liberatorem, relacjonował, że samolot zestrzeliły niemieckie myśliwce nocne. O tym, co stało się potem, wiemy z relacji por. Groenewalda, jedynego członka załogi feralnego liberatora, który przeżył wojnę. Gdy jego maszyna została trafiona i zaczęła się palić, mjr Odendaal polecił załodze założyć spadochrony i przygotować się do skoku. Groenewald zdążył sięgnąć po swój, gdy liberator wybuchł i rozpadł się w powietrzu. Wyrzucony siłą eksplozji porucznik przeżył, ale w katastrofie zginęli wszyscy jego koledzy z załogi.
Wśród partyzantów
Samolot rozbił się na polach między wsiami Ostrów i Klimontów koło Proszowic w Małopolsce. Okoliczności odnalezienia wraku wspominał później Marian Smoliński, adiutant miejscowego inspektora oddziałów podziemnej Wojskowej Służby Ochrony Powstania: „Byliśmy świadkami o godzinie 23.00 walki powietrznej nad naszym terenem. Po kilku minutach usłyszeliśmy wstrząsający huk w powietrzu, a następnie ujrzeliśmy ognistą kulę spadającą na ziemię. Po południu udaliśmy się na miejsce, gdzie spadły szczątki spalonego samolotu […], a ponieważ zbliżali się Niemcy, wycofaliśmy się przez bruzdy rosnących ziemniaków i wówczas natrafiliśmy na leżącego bezprzytomnie człowieka. Po kolorze munduru i śladach oparzeń doszliśmy do wniosku, że to lotnik z zestrzelonego samolotu angielskiego”.
Rannym zajęto się troskliwie. Założono mu pierwsze opatrunki z maślanki, która miała łagodzić ból poparzonej twarzy i rąk. Po jakimś czasie lotnika przewieziono furmanką do majątku w Nagórzanach, gdzie mieściła się kwatera ppor. Bohdana Thugutta „Beteha”, dowódcy działającej na tym terenie 3 kompanii IV batalionu 120 Pułku Piechoty Armii Krajowej. Tam Groenewaldem zajęła się siostra „Betehy”, Wanda Thugutt „Ryś”, sanitariuszka. Z Kazimierzy Wielkiej sprowadzono Stanisława Kuryłę, lekarza i członka konspiracji.
Pojawił się jednak kolejny problem. Lotnika trzeba było ukryć. Na szczęście siatka konspiracyjna spisała się na medal: dzięki wtyczce w biurze landkomisarza Oskara Schmidta udało się Groenewaldowi załatwić fałszywe dokumenty.
Zdaniem „Betehy”, „Groenewald był człowiekiem bardzo lubianym przez całe otoczenie i domowników: gospodarzy, rezydentów oraz służbę domową. Poza tym był on otoczony aureolą autentycznego bohatera. Lotnika tego szanowaliśmy, tym bardziej że poleciał on na pomoc Warszawie jako ochotnik”. Domownicy zwracali się do niego „Jani”, „Jannie” i tak też występuje w niektórych polskich źródłach. Groenewald zastanawiał się wówczas, czy nie przystąpić do polskiego ruchu oporu. „Wyperswadowałem mu jednak ten projekt, motywując to jego nieprzydatnością w tych formacjach, bo przede wszystkim nie zna on języka polskiego, a po drugie, jako Południowoafrykańczyk nie zniósłby uciążliwych warunków klimatycznych, w jakich przebywają leśne oddziały partyzanckie AK”, relacjonował „Beteha”.
Lotnika wciągnięto do ewidencji żołnierzy alianckich, przebywających konspiracyjnie na terenie Inspektoratu Rejonowego AK Miechów. Losem Groenewalda interesowało się szefostwo lokalnych struktur podziemnych: spotykał się z nim np. dowódca inspektoratu rejonowego AK ppłk Bolesław Nieczuja-Ostrowski „Tysiąc”. Kilkakrotnie odwiedzał go dowódca IV batalionu 120 Pułku Piechoty AK por. Stanisław Padło „Niebora”, a także oficer propagandy inspektoratu kpt. Walenty Adamczyk „Granit”.
Po wojnie Johannes Groenewald podkreślał, że w tym czasie praktycznie nie miał się na co uskarżać, choć zapamiętał kilka niedogodności. W wywiadzie, którego udzielił we wrześniu 1947 roku wydawanej w Johannesburgu gazecie „The Star”, zaznaczył: „Najgorsze były noce. W tej części Polski ciemno robi się już około czwartej po południu. Świece wypalały się koło ósmej, zanim więc poszliśmy spać, trzeba było siedzieć w ciemnościach. Mieliśmy radio, zawsze więc ktoś z nas nasłuchiwał z BBC wiadomości, które potem krążyły wśród członków podziemia. Najtrudniejsze były dwie sprawy: pierwsza to jedzenie, które składało się głównie z ziemniaków, gdyż mięso było praktycznie niedostępne. Drugą był fakt, że w ciągu dwóch miesięcy kąpiel wziąłem tylko raz. Później spotkałem kobietę, która w Krakowie nauczała języka angielskiego. Przekazała mi kilka angielskich książek, które były dla mnie wielkim pocieszeniem”.
Powrót do domu
Gdy w styczniu 1945 roku powiat miechowski zajęła Armia Czerwona, Groenewalda wysłano do Moskwy. Tam przejęła go brytyjska misja wojskowa. Lotnika przerzucono następnie przez Odessę do Kairu, stamtąd zaś trafił do Republiki Południowej Afryki. Wysłał wówczas do Bohdana Thugutta list z informacją, że wrócił szczęśliwie do rodziny. Po wojnie pracował w szkole średniej jako nauczyciel chemii. Jego towarzyszy broni, którzy zginęli podczas feralnego lotu, członkowie ruchu oporu pochowali na miejscu katastrofy. Szczątki lotników później ekshumowano i złożono na cmentarzu wojskowym w Krakowie.
Na pomoc Polakom
Wlotach ze zrzutami dla polskiego ruchu oporu brali udział lotnicy południowoafrykańscy z 31 (odznaka z prawej) i 34 Dywizjonu Bombowego South African Air Force (SAAF). Początkowo nad Warszawę były wysyłane załogi z 31 Dywizjonu, który ponosił duże straty: od 13 do 17 sierpnia 1944 roku zostało zniszczonych osiem spośród 23 wysłanych samolotów. We wrześniu 1944 roku do zrzutów nad Polskę kierowano pilotów 34 Dywizjonu SAAF.
autor zdjęć: SAAF MUSEUM
komentarze