Pani, z którą rozmawiałem, za nic nie chciała zdradzić szczegółów, ponieważ obowiązywała ją tajemnica. Powiedziała tylko, że chodzi o film Stevena Spielberga. Potem dorzuciła jeszcze, że główną rolę zagra aktor znany z »Szeregowca Ryana«. Nie wymieniła Toma Hanksa, ale dla nas było to oczywiste” – wspomina ppłk Tomasz Ogrodniczuk, kustosz Muzeum Broni Pancernej w Poznaniu.
– Czy macie u siebie czołgi T-54 i T-55?, usłyszał w słuchawce.
– Owszem, mamy...
– A czy dalibyście radę je uruchomić?
– No nie byłoby to łatwe, ale w sumie możliwe.
– Bo są potrzebne do filmu.
Drużyna czołgowa na planie
Wkrótce on i jego współpracownicy mieli się dowiedzieć, że obraz będzie opowiadał historię amerykańskiego prawnika, który w czasach zimnej wojny jedzie do Berlina, by negocjować wymianę sowieckiego szpiega na amerykańskiego pilota Gary’ego Powersa. Tytuł zmieniał się kilkakrotnie, ostatecznie jednak autorzy postawili na „Most szpiegów”. Na planie filmowym w roli stolicy NRD został obsadzony Wrocław. I tam właśnie Spielberg potrzebował poznańskich czołgów.
Prace nad przywróceniem ich do całkowitej sprawności ruszyły pełną parą i trwały praktycznie do ostatniego dnia przed przystąpieniem do zdjęć. Już we Wrocławiu związani z muzeum pasjonaci zostali przebrani w enerdowskie mundury i czekali na sygnał. „Spielberg nie miał pewności, czy damy radę operować czołgami wśród statystów. Stanąłem więc przed jednym z pojazdów i dałem znak. Kolega Witek Marcińczyk ruszył naprzód i delikatnie zatrzymał czołg tak, że pancerz dotknął mnie na wysokości pasa”, wspomina szef pancernej placówki. Już po zakończeniu zdjęć, kiedy poznańska ekipa robiła sobie ze Stevenem Spielbergiem pamiątkowe fotografie, reżyser wyciągnął swój aparat i poprosił o jedną dla siebie. „This is my team”, rzucił.
Dziś czołgi, które znalazły się na planie „Mostu szpiegów”, stoją w jednej z hal nowej siedziby MBP w poznańskim Golęcinie. „Zwróćcie państwo uwagę na wieżę T-55”, wskazuje Piotr Kaźmierczak, pracownik muzeum, który oprowadza nas po wystawie. „Po jednej stronie autograf złożył operator Janusz Kamiński, po drugiej sam Spielberg. To jedyny taki czołg na świecie!”.
Wielka przeprowadzka
Takich jedynych, unikatowych, a już na pewno wyjątkowych eksponatów jest tutaj mnóstwo. Pieczołowicie gromadzona kolekcja liczy około 70 pojazdów – czołgów, samobieżnych dział, opancerzonych transporterów. Historia kolekcji sięga pierwszej połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku i wiąże się z działającą wówczas w Poznaniu Oficerską Szkołą Wojsk Pancernych. To jej żołnierze zaczęli gromadzić sprzęt pancerny potrzebny im do prowadzenia zajęć. Zebrano wówczas wozy różnego typu, a także części i przekroje podzespołów czołgów oraz dział pancernych.
Potem kolekcja stopniowo się rozrastała – przejmowano sprzęt wycofywany ze służby i ustawiano w hangarze na terenie szkoły. Wśród pierwszych eksponatów był m.in. sowiecki czołg T-34 oraz działo pancerne Su-85. „Kiedy w 1997 roku przejmowałem opiekę nad kolekcją, liczyła 18 pojazdów. Dziś mamy około 70”, podaje szef oddziału.
Ekspozycja została ulokowana w powstałym w miejscu szkoły Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych. Dostęp do zbiorów był jednak utrudniony, ponieważ każdy, kto wchodził na teren wojskowy, musiał uzyskać przepustkę. Żeby to zmienić, w 2015 roku powstało Muzeum Broni Pancernej jako oddział Muzeum Wojska Polskiego. Wtedy zaczęto szukać nowej siedziby. W Golęcinie był hangar o powierzchni około 750 m2, a i tak nie był w stanie pomieścić wszystkich zabytkowych wozów. „Szukaliśmy miejsca, gdzie zmieściłby się cały sprzęt i byłaby przestrzeń do prezentowania jeżdżących pojazdów, bo takich mamy w kolekcji kilkadziesiąt”, tłumaczy ppłk Ogrodniczuk. Okazało się, że w pobliżu poznańskiego lotniska Ławica jest powojskowy teren z kilkoma budynkami – własność oddziału Agencji Mienia Wojskowego. Kiedyś mieściły się w nich garaże dla samochodów, potem magazyny, a ostatnio stały puste.
Budynki trzeba było przebudować, wyremontować, docieplić i założyć odpowiednie instalacje. Łączny koszt inwestycji związanej z przystosowaniem nieruchomości do potrzeb muzeum wyniósł ponad 21,5 mln zł brutto. W grudniu 2018 roku do nowej siedziby przeniesiono muzealne eksponaty. „Transport organizowaliśmy albo rano, albo późnym wieczorem, co pozwoliło uniknąć zamieszania na drodze. Największym problem okazało się jednak wyciągnięcie pojazdów z hangaru, bo były bardzo ciasno poustawiane”, mówi szef oddziału.
Teraz zbiory są rozlokowane w czterech przestronnych pawilonach, każdy ma powierzchnię 750 m2. Pierwotnie otwarcie placówki planowano na końcówkę 2018 roku, w setną rocznicę wybuchu powstania wielkopolskiego. Termin trzeba było jednak przesunąć, m.in. ze względu na kolejne prace budowlane. Inwestorom udało się bowiem pozyskać pieniądze na zadaszenie terenu między budynkami. Dzięki temu placówka będzie miała dwukrotnie większą powierzchnię wystawienniczą niż pierwotnie zakładano.
Pancerna trójca
Z każdym eksponatem, który można zobaczyć w nowo otwartym muzeum, wiąże się ciekawa historia. Przykładem jest improwizowany pociąg pancerny, który stoi na torowisku ułożonym obok wystawienniczych hal. Pod koniec grudnia 1918 roku władze odrodzonej Polski wysłały na pomoc powstańcom wielkopolskim naprędce sformowany, improwizowany pociąg pancerny nr 11, później nazwany „Poznańczyk”. Jego załoga wzięła udział w zajmowaniu Ostrowa Wielkopolskiego i walkach o Krotoszyn. Oryginalny wagon szturmowy ocalał na jednej z poznańskich bocznic. Trafił do zbiorów muzeum, przeszedł remont i stał się impulsem do odtworzenia powstańczego składu. Polskie Towarzystwo Miłośników Kolei ze Skierniewic przekazało do Poznania lokomotywę z 1913 roku. Ryszard Zamyślony, prezes Nasycalni Podkładów z Krotoszyna, podarował natomiast dwie platformy. „Pociąg w miarę możliwości będzie rozbudowywany i doposażany”, tłumaczy Piotr Kaźmierczak. Eksponat przypomina, że na początku XX wieku broń pancerna składała się ze swoistej trójcy: pociągów, samochodów i czołgów, które do wyposażenia armii zaczęły masowo wchodzić już podczas I wojny światowej.
W zbiorach muzeum jest jeszcze jeden pojazd o nazwie „Poznańczyk”. „Czasami mówimy o nim »Błękitek«, a złośliwi porównują go do toi toia. Wszystko przez kolor i kształt wieżyczek, w których siedzieli strzelcy. Na polu walki to był jednak naprawdę groźny przeciwnik”, podkreśla Kaźmierczak, wskazując na stojącego w rogu sali Austina-Putiłowa. Samochód został skonstruowany w Rosji w czasie I wojny światowej. „Jego załoga składała się z pięciu osób i miała do dyspozycji dwa karabiny maszynowe Maxim oraz... dwóch kierowców”, wyjaśnia przewodnik. Pierwszy doprowadzał wóz na pole walki. Tam obracano go o 180 stopni i do ataku ruszał tyłem. Wtedy do działania przystępował drugi kierowca. „To na wypadek, gdyby bitwa przybrała niepomyślny obrót. Pojazd nie musiał wówczas tracić czasu za zawracanie. Po prostu pierwszy z kierowców na komendę dowódcy wciskał gaz do dechy i ruszał przed siebie, czyli w kierunku przeciwnym do kierunku ataku”, opowiada Piotr Kaźmierczak.
W maju 1920 roku podczas wojny polsko-bolszewickiej jeden z takich wozów zdobyli żołnierze 55 Pułku Piechoty. Ze „Stieńki Riazina” został przemianowany na „Poznańczyka” i służył w polskiej armii do połowy lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Ten stojący w poznańskim muzeum nie jest oryginałem. Został z odtworzony przez Waldemara Banaszyńskiego, przedsiębiorcę i prywatnego kolekcjonera z Wolsztyna.
Rudy 102 i reszta
Blisko „Poznańczyka” stoi polska tankietka TKS, niekiedy zwana czołżkiem. Te pojazdy produkowano od połowy lat trzydziestych i używano ich w wojnie obronnej 1939 roku. „Szybkie, zwrotne, a przy tym niskie, więc trudne do trafienia, uzbrojone w karabiny maszynowe kalibru 20 mm, czyli faktycznie małe działko przeciwpancerne, potrafiące strzelać ogniem automatycznym. TKS-y były niezwykle groźnym przeciwnikiem każdego niemieckiego czołgu. Niestety, we wrześniu 1939 mieliśmy ich zbyt mało”, mówi Piotr Kaźmierczak.
W czasie wojny tankietka została przejęta przez Niemców i służyła na lotnisku wojskowym w Norwegii. Później używał jej miejscowy rolnik. Do poznańskiego muzeum trafiła siedem lat temu, m.in. dzięki pomocy ówczesnego ambasadora Polski przy NATO Bogusława Winida oraz ambasadora Polski w Norwegii Stefana Czmura. Pojazdem zajął się Artur Zys i jego ekipa, nazywana pancernymi magikami. Ten wielkopolski przedsiębiorca od lat współpracuje z muzeum i już wielu eksponatom podarował drugie życie.
Tymczasem TKS to zaledwie przedsmak tego, co zobaczymy dalej. Stoją tam czołgi i potężne działa samobieżne: niszczyciel czołgów Hetzer w kamuflażu Dunkelgelb, a obok brytyjski czołg A27L Centaur. Z takich maszyn korzystali m.in. polscy pancerniacy, którzy podczas II wojny światowej walczyli na zachodzie Europy.
Największe emocje zwiedzających zapewne będzie wywoływał jednak inny pojazd – legendarny „Rudy 102”. „Ten egzemplarz T-34-85 został wyprodukowany w czasie II wojny światowej. Niemcy zniszczyli go podczas sowieckiego ataku na Krzesiny. Pod koniec lat czterdziestych ubiegłego stulecia ówczesny komendant Oficerskiej Szkoły Broni Pancernej postanowił go ściągnąć na uczelnię jako pomoc dydaktyczną”, opowiada Kaźmierczak. Część pancerza zdemontowano, tak by przyszli czołgiści mogli oglądać wnętrze wozu. W ten sposób powstał oryginalny trenażer.
Pojazd w takim stanie zobaczyli członkowie ekipy, którzy kręcili serial „Czterej pancerni i pies”, i uznali, że dla nich jest bezcenny. Porzucili budowanie atrap, w których filmowali sceny z wnętrza czołgu. Począwszy od dziewiątego odcinka, aż do końca serialu, na filmowym planie był wykorzystywany właśnie obecny eksponat MBP. Jak mówi Kaźmierczak, filmowcy dyskretnie pominęli pewne szczegóły. Choćby ten, że przekładnia biegów w sowieckim pojeździe była tak oporna, że żołnierze musieli się wspomagać pięciokilowym młotem...
Szczupak Stalina
W kolejnych halach ustawiono wozy alianckie obok sowieckich i niemieckich, drugowojenne i nowsze, pozyskane od polskiej armii, przywiezione z zagranicy, a nawet wydarte ziemi. Tak jak potężne działo StuG IV na podwoziu średniego czołgu Panzer – prawdziwa legenda poznańskiej kolekcji. Kiedy w styczniu 1945 roku jego załoga uciekała przed Armią Czerwoną, pod pojazdem na rzece załamał się lód i StuG spoczął na dnie Rgilewki nieopodal wielkopolskiego Grzegorzewa.
W kolejnych latach wrak powoli zapadał się w mule. Opowieści o niemieckim czołgu, który poszedł na dno, dotarły do zapaleńców skupionych wokół poznańskiego muzeum. Postanowili go wydobyć. Udało się to dopiero za trzecim podejściem i ostatecznie wóz trafił do Wojskowych Zakładów Motoryzacyjnych w Poznaniu, gdzie został gruntownie odnowiony. Choć takich StuG-ów Niemcy w sumie wyprodukowali około 600, do naszych czasów w kompletnym stanie przetrwał tylko ten jeden.
Ciekawym eksponatem jest też działo samobieżne SU-76M. Z takiego sprzętu korzystali żołnierze 1 i 2 Armii Wojska Polskiego. „Ten egzemplarz jest wyjątkowy”, włącza się do rozmowy Sławomir Matecki, starszy opiekun ekspozycji, który na chwilę przerywa pucowanie pancerza czołgu IS-2. „Kiedy Polakom przekazywano pojazdy, sowieccy politrukowie nakazywali ozdabiać je różnymi hasłami zagrzewającymi do boju. Ten też ma takie na lufie”, tłumaczy Matecki i zapala maleńką latarkę. Snop światła z zielonego kamuflażu pancerza odsłania o ton ciemniejsze zarysy liter. Cyrylica układa się w hasło: „Zemsta Katynia”. Sowiecka propaganda ze wszystkich sił starała się wszystkich przekonać, że za mord na polskich oficerach odpowiedzialni są Niemcy, a teraz przyszedł czas, by im za to odpłacić...
Tymczasem Matecki wraca do IS-a. Oto prawdziwy gigant! Sowiecki czołg ciężki, nazwany na cześć Józefa Stalina, jest wyposażony w 122-milimetrowe działo i waży 46 t. „Takie czołgi były używane do szturmów w celu przełamania linii przeciwnika”, tłumaczy Matecki. Mogły budzić respekt, ale... miały kilka słabych punktów. W ich wnętrzu mieściło się stosunkowo niewiele amunicji, pozbawione były atutu szybkostrzelności, w dodatku wizjer umiejscowiony dokładnie na poziomie oczu operatora-mechanika sprawiał, że ten mógł polec od celnego strzału snajpera.
Takiego mankamentu nie miał następca, czyli IS-3. W miejscu wizjera jest twardy pancerz zakrzywiony tak, by rykoszetować pociski mniejszego kalibru. Kształt ten przypomina trochę pysk ryby, stąd potoczna nazwa czołgu. Rosjanie mówili na niego „szczuka”, czyli „szczupak”. Czołgi miały nowoczesną konstrukcję, opływową wieżę, potężnej grubości pancerze i 122-milimetrowe armaty. Ale ciągle były mało zwrotne, niezbyt szybkostrzelne, a załoga miała zapas niespełna 30 pocisków. „Po wojnie dwa takie pojazdy Sowieci przysłali naszej armii. Mieliśmy je wypróbować, by sprawdzić, czy nadadzą się do naszych potrzeb. Generałowie doszli jednak do wniosku, że nie, za to często wysyłano je na wojskowe defilady”, opowiada przewodnik.
Wojna w T-34
Takich unikatowych eksponatów jest w muzeum więcej i to one odegrają pierwszoplanową rolę w ekspozycji. Placówka przygotowuje jednak też nowoczesne multimedia. W kioskach multimedialnych będzie można dowiedzieć się więcej na temat konstrukcji niektórych pojazdów, poznać historię wydobycia StuGa, zrozumieć fenomen polskich tankietek czy obejrzeć na ekranie wnętrze amerykańskiego wozu zabezpieczenia technicznego M88. „Kolejną atrakcją będzie czołg T-34, wyposażony w komputery, siedziska i gogle. Po ich założeniu zwiedzający zostaną przeniesieni na pole bitwy, gdzie stoczą pojedynek z siłami nieprzyjaciela”, tłumaczy Witold Różyński, opiekun ekspozycji w pierwszym pawilonie.
Więcej o historii T-34 będzie się można dowiedzieć także dzięki wykorzystaniu techniki wideomappingu. Na korpusie pojazdu będą wyświetlane wizualizacje pokazujące rozmaite konstrukcje, zasady ich działania i historię. Na zwiedzających czekać będą także kawiarnia i sklep, w którym będzie można kupić m.in. modele wybranych eksponatów i zabrać część pancernej historii do domu”, dodaje Piotr Sroka, starszy specjalista z muzeum.
autor zdjęć: Anna Dąbrowska
komentarze