W listopadzie 2001 roku, już po rozpoczęciu wojny afgańskiej, Osama bin Laden wygłaszał w Dżalalabadzie przemówienie skierowane do lokalnych przywódców plemiennych. Według relacji świadków miał przekonywać zgromadzonych, że zjednoczeni i silni wiarą w Allaha mogą dać Amerykanom lekcję, tak jak niegdyś dali ją Rosjanom. Słowa te mogły wydawać się wówczas rozpaczliwą próbą podbudowania morale afgańskich bojowników w obliczu nieuchronnej klęski, by jeszcze choć przez chwilę osłaniali ucieczkę przywódców talibów i Al-Kaidy do Pakistanu. Dziś, niemal 18 lat od tamtych wydarzeń, widać jednak, że Osama bin Laden miał rację. U podnóży Hindukuszu Amerykanie odebrali bolesną lekcję.
Inwazja na Afganistan była pokazem potęgi Stanów Zjednoczonych. W ciągu niecałego miesiąca od ataków na World Trade Center zdołały zorganizować operację w odległym państwie. W ciągu dwóch kolejnych – rozbić całkowicie siły talibów oraz zająć cały kraj. A wszystko to przy minimalnych stratach własnych. Do końca 2001 roku koalicja straciła zaledwie 12 ludzi, z czego tylko jeden zginął z rąk przeciwnika, a reszta w różnego rodzaju wypadkach. W grudniu oddziały afgańskiego Sojuszu Północnego wspierane przez amerykańską piechotę morską wkroczyły do Kandaharu. Upadek miasta, kolebki talibów, był symbolicznym końcem ich rządów w Afganistanie.
Pomimo tamtej klęski oraz śmierci Osamy bin Ladena i mułły Muhammada Omara wojna w Afganistanie wciąż trwa. Stany Zjednoczone wydały na nią prawie bilion dolarów, zginęło ponad dwa i pół tysiąca osób a 20 tysięcy zostało rannych. Doliczając straty innych państw koalicji i wśród prywatnych kontraktorów liczba ta sięga siedmiu i pół tysiąca poległych i prawie czterdziestu tysięcy rannych. Afgańska armia rządowa walcząca u boku koalicji straciła zaś co najmniej siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy. Mimo przytłaczającej przewagi liczebnej i technologicznej koalicji, talibowie nie tylko przetrwali do dziś, ale wciąż pozostają jedną z liczących się sił, kontrolują co najmniej jedną piątą terytorium kraju i wiele wskazuje na to, że ostatecznie wojnę wygrają. Powoli szykują się już do ponownego przejęcia władzy.
Pierwszego września zakończyła się w Katarze kolejna tura rokowań między USA a talibami, podczas której wynegocjowano projekt porozumienia. Stany Zjednoczone stopniowo mają wycofywać się z Afganistanu. W zamian żądają gwarancji, że terytorium tego kraju nie będzie udostępniane zagranicznym organizacjom terrorystycznym do szkolenia i przygotowywania operacji poza jego granicami. Wśród warunków porozumienia znalazł się także postulat dotyczący zawieszenia broni oraz rozpoczęcia rozmów między talibami a rządem. Negocjacje te są już tylko próbą wyjścia z twarzą z przedłużającego się konfliktu, a obietnice, które USA próbują wymusić na przywódcach talibów są czysto symboliczne. Gdy ostatni żołnierz NATO opuści Afganistan, nic nie będzie stało na przeszkodzie, by talibowie wszelkie ustalenia złamali. Mało prawdopodobne jest bowiem, by Amerykanie zdecydowali się wówczas na ponowną interwencję.
Równie wątpliwe, by talibowie dogadali się z obecnym rządem, którego członków uważają za zdrajców i zagraniczne marionetki. Ten zaś raczej nie przetrwa długo bez zewnętrznej pomocy, a już na pewno nie będzie w stanie kontrolować całego kraju. Po wyjściu z Afganistanu Amerykanów i ich sojuszników państwo to czekają albo rządy talibów, albo chaos wojny domowej. A najpewniej jedno i drugie, czyli z grubsza powrót do stanu sprzed 2001 roku. Można więc powiedzieć, że Stany Zjednoczone i NATO przegrały wojnę afgańską. A konsekwencje tej przegranej sięgają daleko poza granice Afganistanu.
Osama bin Laden z doświadczeń walki z Sowietami wyniósł przekonanie, że zdeterminowani bojownicy dżihadu mogą pokonać nawet największe światowe potęgi, które może i dysponują przewagą technologiczną, finansową czy liczebną, ale brakuje im ducha walki. Mimo iż pokonanie ich militarnie nie wchodzi w grę, to można je wykrwawić, wymęczyć, złamać ich polityczną wolę. W przekonaniu tym utwierdziła go klęska Amerykanów w Somalii w 1993 roku – stosunkowo niewielkie straty podczas bitwy w Mogadiszu skłoniły prezydenta Clintona do wycofania amerykańskich sił z tego kraju. Zarówno przywódca Al-Kaidy, jak i jego zastępca Ayman al-Zawahiri wielokrotnie dawali wyraz temu przekonaniu w wystąpieniach czy pismach, na długo przed przemówieniem Osamy bin Ladena w Dżalalabadzie.
– Walki podczas dżihadu w Afganistanie obaliły mit supermocarstw w umysłach młodych mudżahedinów – pisał al-Zawahiri we wspomnieniach zatytułowanych “Rycerze spod sztandaru Proroka”. – Związek Radziecki, superpotęga z największą armią lądową na świecie, został zniszczony, a szczątki jego żołnierzy zaległy w Afganistanie na oczach muzułmańskich młodzieńców i przy ich udziale – przekonywał. Zwabienie Amerykanów do Afganistanu za pomocą zamachów na WTC miało doprowadzić do ich wykrwawienia, a w konsekwencji upadku, tak jak interwencja afgańska była gwoździem do trumny Związku Radzieckiego.
Trudno byłoby wystąpić z tezą, że wojna w Afganistanie zniszczy Stany Zjednoczone, podobnie zresztą jak powody upadku ZSRR były bardziej złożone niż chcieliby to widzieć przywódcy Al-Kaidy. Jednak długa, krwawa wojna z terrorem, zapoczątkowana atakami z 11 września, co najmniej podkopała potęgę amerykańskiego imperium. Zaangażowane w dwie lądowe interwencje – w Afganistanie i Iraku – oraz niezliczone operacje antyterrorystyczne w innych krajach zbyt późno zauważyło znacznie poważniejsze zagrożenie w postaci rosnącej potęgi Chin. Wojna nie przyniosła żadnych pozytywnych skutków: Al-Kaida przekształciła się w co najmniej równie groźne, jeśli nie groźniejsze ISIS, które przez kilka lat kontrolowało ogromne terytoria w Iraku i Syrii i które ma afiliowane grupy od Sahelu, przez Półwysep Arabski aż po Sri Lankę i Filipiny. Talibowie wracają do władzy, próżnię władzy w Iraku wypełnia Iran, zaś Stany Zjednoczone starają się wycofać z Bliskiego Wschodu, by przygotować się do konfrontacji z Chinami.
Wojna w Afganistanie jest niepełnym, ale jednak zwycięstwem zza grobu Osamy bin Ladena.
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze