Polska armia specjalnego wyboru nie ma – w najbliższych latach musimy poszukać następców dla samolotów Mig-29 oraz Su-22. Obu typom maszyn kończą się resursy techniczne – w pierwszej kolejności wysłużonym Su, a później Migom. Coraz trudniej jest także kupić do nich niezbędne części zamienne. Szczególnie silniki. Dziś zdobycie napędów, nawet nie nowych, ale po generalnym remoncie, do tych maszyn jest nie lada wyzwaniem. A będzie coraz ciężej. Wyjście jest więc oczywiste. Trzeba kupić nowe samoloty wielozadaniowe. Niestety odpowiedź na pytanie „jakie” nie jest już tak prosta. Ba, jestem przekonany, że jest to jedno z najtrudniejszych pytań, jakie musimy zadać sobie w kontekście modernizacji technicznej polskiej armii. W grę wchodzą bowiem nie tylko dziesiątki mld zł, ale również względy strategiczne, operacyjne, taktyczne i geopolityczne.
Na rodzime siły powietrzne możemy patrzeć jak na szklankę do połowy pełną albo… do połowy pustą. Z jednej strony mamy się bowiem czym pochwalić. Wielozadaniowe samoloty F-16 Jastrząb to konstrukcje nowoczesne, dobrze uzbrojone (chociażby w pociski JASMM o zasięgu kilkuset km), i mamy ich 48 sztuk, czyli nie tak mało. Oprócz nich w linii są jeszcze wysoko cenione przez pilotów myśliwce Mig-29. Jeśli chodzi o właściwości manewrowe w niczym nie ustępują one amerykańskim „efom”. Po ich modernizacji, także inne parametry nie są najgorsze. Plusem jest także to, że mamy ich ponad trzydzieści. Razem z Jastrzębiami, daje nam to całkiem przyzwoitą liczbę, około osiemdziesięciu nowoczesnych samolotów. Gdy się do tego doda nowoczesne bazy lotnicze, na które i my, i nasi sojusznicy, wyłożyliśmy dziesiątki mln zł, to naprawdę mówienie o szklance raczej pełnej ma sens.
Ale nie brakuje też powodów, by mówić że szklanka wcale taka pełna nie jest. Ze wspomnianych 48 sztuk F-16, myśliwców bojowych, jednomiejscowych mamy jedynie 36. Pozostałe to maszyny szkolne dwumiejscowe. Oznacza to, że nawet mając do dyspozycji pokaźny arsenał uzbrojenia do F-16, gdy przyjdzie do najgorszego scenariusza, możemy mieć za mało „nośników” względem zadań jakie przyjdzie realizować siłom powietrznym. Bo JASSM-ów, choćbyśmy się bardzo starali, do Migów 29 nie podczepimy. Podobnie jak AMRAAM-ów (nowoczesnych pocisków przeciwlotniczych klasy powietrze–powietrze). Wspomniane Migi, to zresztą konstrukcje mające już swoje lata. Niestety, ponieważ były produkowane przez państwo, które delikatnie ujmując, nie pała do nas zbytnią sympatią, coraz trudniej jest nam kupić do nich części zamienne. Szczególnie silniki to towar tak deficytowy, że przetarg, w którym uda się kupić trzy–cztery sztuki, nie nowe, ale wyremontowane napędy, uważany jest za sukces.
Mając powyższe na uwadze, przy ocenie polskich sił powietrznych, zalecamy przede wszystkim zdrowy rozsądek. A ten wskazuje, że owszem, dramatu z lotnictwem nie ma, ale polska armia specjalnego wyboru też nie ma. Musimy w najbliższych latach poszukać następców dla samolotów Mig-29 oraz Su-22. Obu typom maszyn kończą się resursy techniczne – w pierwszej kolejności wysłużonym Su, a później Migom, a o części zamienne coraz trudniej.
Jakie powinny być te nowe samoloty wielozadaniowe? Czy powinny to być maszyny najnowszej, piątej generacji (F-35), czy może powinna to być któraś z nieco starszych konstrukcji, określanych jako generacja „4+” (na przykład F-16)? Odpowiedź nie jest prosta. Ba, jestem przekonany, że jest to jedno z najtrudniejszych pytań, jakie musimy sobie zadać w kontekście modernizacji technicznej naszej armii. W grę wchodzą bowiem nie tylko dziesiątki mld zł, ale również względy strategiczne, operacyjne, taktyczne i geopolityczne.
Co mamy na szali? Jeżeli zdecydujemy się na samoloty piątej generacji, czyli F-35, to musimy mieć świadomość, że jedna taka maszyna kosztuje obecnie około 100 mln dolarów. A ponieważ my potrzebujemy dwie eskadry nowych samolotów, czyli 60 sztuk, łatwo policzyć, że mówimy o sześciu mld dolarów – tylko za samoloty! A przecież do ceny kontraktu musi dojść ich serwis, szkolenia etc. W ubiegłym roku Dania zapłaciła za 27 sztuk F-35 około 3,1 mld dolarów. Daje to jakieś 114 mln dolarów za samolot.
A jak przestawia się rachunek ekonomiczny samolotów generacji 4+? Cena używanych – bo o takiej opcji często słyszymy – jest oczywiście znacznie niższa. Można przyjąć, że w cenie jednego F-35 moglibyśmy kupić trzy używane F-16. Jeżeli zażyczymy sobie zupełnie nowe samoloty tego typu, przelicznik ten kształtować się będzie jak dwa do jednego. Jeden F-35 za dwa F-16.
Cena zakupu nowych samolotów wielozadaniowych ma kolosalne znaczenie dla naszej armii. Nie tylko finansowe, co oczywiste przy ograniczonych zasobach finansowych. Ma znaczenie operacyjne i strategiczne. Jeżeli za te same pieniądze możemy mieć dwa razy więcej samolotów, to jesteśmy w stanie wysłać ich więcej na przeciwnika, szybciej uzupełnić straty. Wniosek mógłby wydawać się oczywisty – kupmy taniej i więcej. Gdybyż to było takie proste... Musimy, po prostu musimy brać jeszcze pod uwagę, że F-35 są lepsze od F-16. Nowocześniejsze, lepiej uzbrojone, lepiej przygotowane do starcia z maszynami potencjalnego przeciwnika. O ile są lepsze? I czy ta przewaga rzeczywiście przekłada się na dwukrotną różnicę w cenie zakupu, nie mówiąc już o kosztach szkolenia i utrzymania nowego typu statku powietrznego?
W mojej ocenie decyzja o zakupie nowego samolotu wielozadaniowego dla polskiej armii będzie jedną z najtrudniejszych, jakie stoją w najbliższych latach przed polska armią. Przyznam, że jestem zwolennikiem tej drugiej opcji. Zakupu F-16. Naprawdę wydaje mi się, że z racji naszego położenia geograficznego, powinniśmy mieć raczej więcej niż mniej samolotów. Nawet kosztem nieco gorszych parametrów.
komentarze