Zwolniony z twierdzy magdeburskiej Józef Piłsudski dotarł do Warszawy 10 listopada 1918 roku. W tym dniu w stolicy Generalnego Gubernatorstwa Warszawskiego zaczęło się również rozbrajanie niemieckich żołnierzy. Oba te fakty były ściśle ze sobą związane. Dzięki dobrej organizacji Polakom udało się przejąć władzę niemal bez użycia siły.
Po fiasku kolejnej „przełamującej” ofensywy jesienią 1918 roku Niemcy musieli przyznać, że na „Zachodzie nie będzie żadnych zmian”. Nie pomogło im nawet wyłączenie z gry Rosji, do której wysłali specjalnym pociągiem Lenina, by rozpalił tam płomień rewolucji. Wprawdzie wódz bolszewików po zdobyciu władzy przystał na wszystkie warunki podyktowane przez swych mocodawców w Brześciu nad Bugiem, lecz „rewolucyjna zaraza” zainfekowała i niemiecką armię. 3 listopada 1918 roku wybuchł bunt marynarzy w Kilonii, dając sygnał do rewolucji, która ogarnęła kolejne jednostki wojskowe. Jak grzyby po deszczu zaczęły w nich wyrastać rewolucyjne rady żołnierskie. Sześć dni później abdykował cesarz Wilhelm II i uciekł do Holandii, a Francuzi przetoczyli do lasku w Compiègne wagon, w którym miano podpisać rozejm kończący walki na froncie.
Na zachodzie sytuacja była dla Niemców beznadziejna. Ale na wschodzie, mimo coraz większego chaosu, Naczelne Dowództwo Armii Cesarstwa Niemieckiego na froncie wschodnim, tzw. Ober-Ost, wierzyło jeszcze, że uda się uspokoić wrzenie rewolucyjne na zapleczu wojsk. W Generalnym Gubernatorstwie Warszawskim stacjonowało wówczas, według różnych obliczeń, od 60 do 80 tysięcy niemieckich żołnierzy, głównie landszturmu, czyli pospolitego ruszenia. Niemcy utrzymywali w Warszawie podległą im polską Radę Regencyjną, ale nadzieję na zapobieżenie rewolucji w byłej Kongresówce upatrywali tylko w jednym człowieku – Józefie Piłsudskim.
Komendant Legionów Polskich w sierpniu 1918 roku odmówił odwiedzającemu go w więzieniu magdeburskim hrabiemu Harry’emu Kesslerowi podpisania oświadczenia, że po zwolnieniu nie będzie występował przeciwko niemieckim interesom. W dniu swego zwolnienia 8 listopada jeszcze dobitniej podkreślił, że jedzie do Warszawy, by odbudować państwo polskie. Niemcy uchwycili się tej szansy jak tonący brzytwy, byle tylko powstała jakakolwiek bariera między bolszewicką Rosją a zrewoltowaną Kilonią, Berlinem, Hamburgiem czy Monachium. Ten „lęk” Piłsudski postanowił wykorzystać w nadchodzących dniach.
Czerwone opaski – tajna broń POW
Brygadier Józef Piłsudski wraz z Kazimierzem Sosnkowskim wysiedli na dworcu w Warszawie 10 listopada o siódmej rano. Piłsudskiego nie oczekiwały tłumy, jak starano się to przedstawiać w późniejszych latach. Na peronie został przywitany przez księcia Zdzisława Lubomirskiego z ramienia Rady Regencyjnej oraz nieliczną ekipę Polskiej Organizacji Wojskowej, której przewodził Adam Koc. Wśród peowiaków był między innymi młody Wielkopolanin Józef Gabriel Jęczkowiak, który tego dnia w planach Piłsudskiego odegrał decydującą rolę. Ten dwudziestolatek był już doświadczonym frontowcem, walczył bowiem w szeregach armii niemieckiej na froncie zachodnim. W sierpniu 1918 roku zdezerterował i wrócił do Wielkopolski, gdzie wstąpił do POW. 1 listopada przyjechał do Warszawy w niemieckim mundurze i z dokumentami, które zachował po dezercji. Bez trudu przeniknął do tutejszego landszturmu. Zorganizował tu siatkę złożoną ze służących tu Polaków, którzy mieli demoralizować swych niemieckich kamratów.
Jęczkowiaka polecił Piłsudskiemu szef wywiadu Komendy Naczelnej POW Adam Rudnicki. Brygadier przyjął młodego peowiaka zaraz po „rozpakowaniu walizy” w domu na ulicy Moniuszki 2. Piłsudski zapytał go, czy jest w stanie wywołać ze swoją organizacją rewolucję w garnizonie warszawskim. „Poprosiłem, wspomina Jęczkowiak, o bliższe wyjaśnienie tego pytania, gdyż nie rozumiałem, jak ją wykonać. […] Piłsudski opowiedział mi, co widział 8 listopada w Magdeburgu i 9 listopada w Berlinie, jakie tam były rzucane hasła, jak się zachowywali żołnierze, a jako widomy znak rewolucji był kolor czerwony, czerwone opaski na czapkach i rękawach, czerwone chorągwie, wypowiedzenie posłuszeństwa przełożonym, jak i podoficerom, zniesienie kasyn oficerskich, zrównanie gaż, zaprzestanie walk, demobilizacja i powrót do rodzin, tworzenie rad żołnierskich dla zrealizowania tych planów”. Po tych wyczerpujących wskazówkach dotyczących dezorganizacji wojska Jęczkowiak wrócił do kwatery przy ulicy Żurawiej i razem ze swymi ludźmi zabrał się do szycia czerwonych opasek.
„Cała władza” w ręce Rady
Po przygotowaniu odpowiedniej liczby czerwonych emblematów Jęczkowiak podzielił podwładnych na grupy i rozesłał do największych w mieście Soldatenheim – świetlic żołnierskich w Pałacu Staszica i Dolinie Szwajcarskiej. W tej ostatniej zjawił się osobiście w niemieckim mundurze i oświadczył landszturmowcom, że przybywa prosto z Niemiec, gdzie wybuchła rewolucja, i postawił wszystkim 30 piw. Następnie, wykorzystując wskazówki Piłsudskiego, zaczął im opowiadać o rewolucji i, jak wspomina, „Na sali zaczęły padać pojedyncze, a później masowe okrzyki: >>my zrobimy tak samo, niech żyje rewolucja!<< Nie słyszałem głosów sprzeciwu, więc dla podniecenia nastroju ostentacyjnie zerwałem z czapki niemiecką kokardę, rzuciłem ją na podłogę i założyłem czerwoną opaskę”. W tym momencie któryś z podoficerów zaczął wygrażać i przedzierać się w stronę „agitatora”, ale został zatrzymany przez swych podkomendnych, którzy zdarli mu naramienniki. Czerwone opaski szybko rozeszły się wśród żołnierzy.
Wieczorem zrewoltowani żołnierze zebrali się w Pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu, ówczesnej siedzibie władz Generalnego Gubernatorstwa, i ogłosili powstanie Rady Żołnierskiej Warszawy. Radzie podporządkowała się większość oddziałów landszturmu. Co więcej, w innych miastach gubernatorstwa żołnierze zaczęli organizować podobne rady. Ta warszawska bardzo szybko porozumiała się z POW co do oddawania broni i ewakuacji do Niemiec. Stąd od wieczora, zwłaszcza następnego dnia 11 listopada, brały się zdumiewające dla postronnych obserwatorów sceny „gładkiego” rozbrajania niemieckich żołnierzy nie tylko „przez wojskowych, ale też przez lada chłystków cywilnych”, jak to dosadnie ujęła w swych pamiętnikach księżna Maria Lubomirska.
Pułk aspirantów z Cytadeli
Niestety, zneutralizowanie zagrożenia ze strony landszturmu nie rozwiązywało jeszcze problemu wojsk niemieckich nie tylko w gubernatorstwie warszawskim, lecz także w samej stolicy. Okazało się, że żołnierze obsadzający główne punkty Warszawy, takie jak sztab Generalnego Gubernatorstwa na Zamku Królewskim, Prezydium Policji w Ratuszu, Dworzec Kowelski, a przede wszystkim Cytadelę Warszawską, są odporni na argumenty i agitację Rady Żołnierskiej. To nie były, uważane za drugorzędne, oddziały landszturmu, lecz elitarne formacje, jak na przykład pułk aspirantów oficerskich. W starciu z tymi oddziałami, liczącymi około 8 tysięcy żołnierzy, Polacy nie mieliby żadnych szans. Tym bardziej Piłsudski zalecał spokój i pełną współpracę z Radą Żołnierską. Z jej delegatami spotkał się rano 11 listopada i potwierdził gwarancje bezpieczeństwa i ewakuacji dla żołnierzy niemieckich, pod warunkiem oddania strzeżonych obiektów, złożenia broni i nieprowokowania starć. Słowa niedawnego więźnia z twierdzy magdeburskiej były tym ważniejsze, że Rada Regencyjna oddała mu komendę nad wojskiem i naczelne dowództwo.
Po południu pododdziały POW wyruszyły z dziedzińca uniwersytetu, by przejąć od Niemców wspomniane obiekty. Mimo mediacji delegatów Rady Żołnierskiej i por. Ignacego Boernera, doskonale mówiącego po niemiecku oficera łącznikowego oddelegowanego przez Piłsudskiego do kontaktów z Radą, tym razem nie obyło się bez starć. Ofiary śmiertelne były po obu stronach, ale ostatecznie do wieczora 11 listopada Polacy przejęli większość ważnych budynków w stolicy. Komenda Naczelna POW mogła zameldować Piłsudskiemu, że „żołnierze niemieccy składają broń, oddają magazyny, które zostały częściowo obsadzone przez oddziały wojska polskiego, częściowo przez oddział POW. Z naszej strony kontakt z niemieckimi radami żołnierskimi ściśle utrzymany. Organizacja obsadziła magazyny z przeszło 800 karabinami maszynowymi”. Tymi wspomnianymi oddziałami Wojska Polskiego były przede wszystkim kompanie Polskiej Siły Zbrojnej, czyli tzw. Polnische Wehrmacht, podległej dotychczas dowództwu niemieckiemu. POW wspomagali także żołnierze z innych formacji, na przykład podkomendni generała Józefa Dowbora-Muśnickiego z byłego I Korpusu Polskiego, a także pepeesowcy, harcerze i zwykli cywile.
Przesilenie
Na drugi dzień Józef Piłsudski pisał do nich wszystkich w Pierwszym Rozkazie do Wojska Polskiego: „Żołnierze! Obejmuję nad wami komendę w chwili, gdy serce w każdym Polaku bije silniej i żywiej, gdy dzieci naszej ziemi ujrzały słońce swobody w całym jej blasku”. Jednak już 14 listopada okazało się, że nie można jeszcze świętować zwycięstwa. Wtedy to w Berlinie ukonstytuował się nowy, socjaldemokratyczny rząd, a jego premier Friedrich Ebert wysłał do żołnierzy odezwę, by natychmiast wracali pod rozkazy swych dowódców. Wielu z nich od razu przypomniało sobie o „pruskiej dyscyplinie” i chciało zerwać z takim trudem wynegocjowaną umowę. Porucznik Boerner musiał przekonywać delegatów Rady Żołnierskiej, by nie stosowali się do odezwy. Jak wspomina, trafiły do nich argumenty o nieuchronnym rozlewie krwi w wypadku zerwania umowy.
16 listopada nowo mianowany szef sztabu Wojska Polskiego gen. Stanisław Szeptycki wraz z płk. Sosnkowskim potwierdzili z Radą nowe warunki ewakuacji: żołnierze niemieccy mogli wyjechać z bronią, ale mieli ją zostawić na granicy. Lecz wtedy dotarły do Warszawy kolejne hiobowe wieści. Okazało się, że na pomoc rozbrajanym w Białej Podlaskiej i Międzyrzecu Podlaskim niemieckim żołnierzom dowództwo Ober-Ostu wysłało świeże oddziały, ściągnięte z okupowanych terytoriów zachodniej Rosji. W obu miastach doszło do masakry, w której zginęło ponad 50 peowiaków. Sztabowcy Ober-Ostu w Brześciu zaczęli rozważać, czy nie iść za ciosem i nie uderzyć na Warszawę, z której przychodziły niepokojące wieści o przelewaniu niemieckiej krwi. Wtedy to por. Boerner przekonał jednego z delegatów Rady Żołnierskiej, zresztą Polaka, by zatelefonował do Brześcia i powiadomił niemieckie dowództwo, że w Warszawie nie ma walk, a ewakuacja przebiega zgodnie z umową. Na szczęście to wystarczyło, by przekonać sztab Ober-Ostu do zaniechania interwencji.
19 listopada jako ostatnia Warszawę opuściła załoga Cytadeli. W sumie z miasta wyjechało około 30 tysięcy żołnierzy, którzy zgodnie z umową pozostawili na granicy swą broń i sprzęt, przejmowane następnie przez Wojsko Polskie. Sytuacja nie była jednak łatwa. Jak wspomina Józef Piłsudski, „Zwyczajem bowiem polskim rozkradano tę broń dla uzbrojenia prywatnego wojska, które wyrastało, jak grzyby po deszczu. Każde nieledwie stronnictwo, mające pewne recepty na uratowanie Polski, tworzyło swoje prywatne wojsko i zupełnie swobodnie sięgało do składów wojskowych, o ile te nie były pilnowane, dla uzbrojenia [swych] ludzi”. Słowa te wskazują, jak pilną sprawą była konsolidacja Wojska Polskiego w jeden organizm zdolny bić się nie tylko o granice odrodzonego państwa, lecz także stawić czoła wewnętrznej anarchii, której pierwiastki pojawiły się już kilka dni po ogłoszeniu niepodległości.
Bibliografia
J. Piłsudski, Wybór pism, Wrocław 1999.
J.G. Jęczkowski, Był czyn i chwała! Wspomnienia harcerza 1913–1918, Warszawa 2015.
T. Nałęcz, Polska Organizacja Wojskowa 191–1918, Warszawa 1984.
A. Garlicki, Józef Piłsudski 1867–1935, Warszawa 1990.
autor zdjęć: Narodowe Archiwum Cyfrowe
komentarze