Dzięki malowniczemu położeniu i renesansowej architekturze, zamek Colditz często określany jest słowem „bajkowy”. Niestety, jego historia nie może kojarzyć się z bajką, lecz co najwyżej z mroczną legendą – na wzór opowieści braci Grimm. W XIX wieku otwarto w jego salach pierwszy w Niemczech szpital psychiatryczny. Po 1933 roku naziści więzili w nim swych przeciwników, a po wybuchu wojny zmienili go w oflag. I choć wydawało się, że z tego miejsca nie ma jak uciec, Brytyjczycy, Francuzi, Duńczycy i Polak pokazali, że nawet niemożliwe jest… możliwe.
Nie był to zwykły obóz jeniecki, lecz, jak z przekąsem podkreślali Niemcy, „oflag dla jenieckiej arystokracji”. Pojęcie to rozumiano tutaj dwojako. Część osadzonych oficerów, rzeczywiście należała do arystokratycznych rodzin. Więziono tutaj między innymi Jerzego Lascellesa – siódmego hrabiego Harewood, siostrzeńca króla Jerzego VI, Edwarda VIII i kuzyna królowej Elżbiety II; Jerzego drugiego hrabiego Haig oraz Gilesa Romilly’ego, siostrzeńca żony Winstona Churchilla. Jednak przede wszystkim był to obóz przeznaczony dla jeńców szczególnego nadzoru, którzy podejmowali już wcześniej, w innych obozach, próby ucieczek. Takich właśnie obozowych „arystokratów” Niemcy postanowili umieścić w jednym i niedostępnym miejscu. Miało to ich zniechęcić do kolejnych prób wyrwania się zza drutów i jednocześnie odseparować od reszty jeńców, na których uciekinierzy-recydywiści mieli „zły” wpływ.
Pierwszymi „lokatorami” zamku Colditz byli oficerowie polscy wzięci do niewoli w kampanii 1939 roku. Tutaj osadzono między innymi kontradmirała Józefa Unruga, gen. Tadeusza Piskora i płk. Mieczysława Mozdyniewicza. Co ciekawe, polscy oficerowie trafili do Colditz po udanej ucieczce grupy ich towarzyszy z oflagu o zaostrzonym rygorze w Twierdzy Srebrnogórskiej. W latach 1940–1943 w zamku przebywało od 40 do 100 polskich oficerów, a w lutym 1945 roku dołączyli do nich dowódcy AK – generałowie Tadeusz Bór-Komorowski i Antoni Chruściel. Prócz Polaków w zamku przebywali także Brytyjczycy, Francuzi, Belgowie, Kanadyjczycy, Duńczycy, Australijczycy i Czesi.
Prawie jak gadżety Jamesa Bonda
Dość szybko okazało się, że zebranie jenieckiej „arystokracji” lub „recydywy”, jak woleli ich nazywać funkcjonariusze gestapo, w jednym miejscu nie było dobrym rozwiązaniem. W pierwszej chwili, po wyjściu ze stacji kolejowej zamek robił na jeńcach rzeczywiście wielkie wrażenie. Jak wspomina jeden z nich, Pat Reid: „… ponad nami zamajaczyła sylwetka naszego przyszłego więzienia: piękna, spokojna, majestatyczna i wystarczająco niedostępna, żeby nogi się pod nami ugięły. Ta wspaniała, postawiona na klifie budowla dominowała nad całą okolicą”. Jednak po przekroczeniu bramy zamku, okazywało się, że siedzą tutaj „najlepsi z najlepszych”, od których można nauczyć się nowych technik ucieczek, wymienić doświadczeniami, a przede wszystkim – podjąć wyzwanie i udowodnić Niemcom, że ich bajkowy zamek nie jest wcale taki straszny dla ludzi obdarzonych wyobraźnią i determinacją.
Najgorszym wrogiem w Colditz wcale nie była obozowa załoga, lecz przejmująca nuda. W ciągu dnia odbywały się dwa apele i podawano trzy posiłki. W międzyczasie jeńcy mogli uprawiać sporty, grać na instrumentach kupionych w obozowym sklepie, wystawiać przedstawienia w teatrzyku lub czytać książki. Szybko też wszystkie te czynności stały się przykrywką do obmyślania i realizowania planów ucieczek. Tym bardziej że Niemcy związani konwencją genewską, nie mogli zbyt ostro karać zbiegów po ich ewentualnym schwytaniu (obowiązywały jedynie kary dyscyplinarne). Ponadto, każdy oficer był zobowiązany honorem do podejmowania prób ucieczek, a armia brytyjska wręcz przymuszała swych oficerów do ucieczek oficjalnym rozkazem. W sztabie jej wywiadu powstała specjalna sekcja – MI 9 – do pomagania uciekinierom. Czyniono tak przede wszystkim za pomocą paczek Czerwonego Krzyża, w których przemycano różne potrzebne przy ucieczkach przedmioty. Były to na przykład talie kart, które po zanurzeniu w wodzie zmieniały się w mapę Niemiec, czy kompasy ukryte w wiecznych piórach. Do MI 9 angażowano także żołnierzy, których ucieczki zakończyły się sukcesem. Jednym z nich był „pensjonariusz” Colditz – por. Airey Neave, który z zamku uciekł w styczniu 1942 roku. Ta sztuka udała mu się po zakończeniu jednego z przedstawień obozowego teatru. Niezauważony wczołgał się pod scenę, stamtąd przedostał do budki strażniczej i opuścił Colditz w przebraniu niemieckiego oficera. Po dwóch dniach dotarł do Szwajcarii. Takich szczęśliwców, ku zaskoczeniu Niemców, było znacznie więcej. W sumie w czasie funkcjonowania oflagu w Colditz, podjęto 300 prób ucieczek, 120 więźniom udało się wydostać z zamku, z czego 31 wróciło do domu. W tej grupie znalazło się 12 Francuzów, 11 Brytyjczyków, siedmiu Duńczyków i jeden Polak – por. Stefan Kroner, który zbiegł w sierpniu 1941 roku ze szpitala poza obrębem zamku.
„Powietrze w Colditz już mi nie odpowiada. Do widzenia”.
Jeńcy w Colditz uciekali na różne sposoby, od chwytania nieoczekiwanych okazji, jak zrobił to por. Neave, po drobiazgowo opracowywane plany i wielomiesięczne przygotowania. Pierwszego sposobu spróbował między innymi por. Dominic Bruce. Swą szansę dostrzegł w poleceniu, by więźniowie spakowali niepotrzebne rzeczy do skrzyń, które zostaną wyniesione na strych. Bruce przygotował sobie linę zrobioną ze związanych prześcieradeł i schował się w jednej ze skrzyń. Po wyniesieniu go na strych, poczekał do nocy i spuścił się na linie po murze. Na strychu zostawił kartkę pożegnalną: „Powietrze w Colditz już mi nie odpowiada. Do widzenia”. Jak sam później wspominał, „zapeszył”, gdyż zamiast „do widzenia”, powinien napisać „żegnam”. Schwytano go tydzień później w Gdańsku. Znacznie bliżej szczęśliwego finału był Szkot, por. Peter Allen. Z zamku wydostał się na ciężarówce między starymi materacami. W przebraniu niemieckiego żołnierza dojechał do Wiednia. Tutaj odnalazł ambasadę USA, w której miał nadzieję znaleźć pomoc, gdyż jego ciotka posiadała amerykańskie obywatelstwo. Niestety, pracownicy ambasady przypomnieli mu, że Stany Zjednoczone nie są w stanie wojny z III Rzeszą i wyprosili go za drzwi. Głodny i bez pieniędzy, sam zgłosił się na policję, która odesłała go do Colditz.
W tradycyjny sposób, czyli tunelem zdecydowała się uciec grupa francuskich oficerów. Niezwykłe w ich planie było to, że wejście do niego usytuowali na… szczycie zamkowej wieży. Tam odkryli stary i nieużywany szyb windy, do którego Niemcy zamurowali wejścia na poszczególnych piętrach, by nie kusiły potencjalnych uciekinierów. To paradoksalnie ułatwiło zadanie Francuzom. Ze szczytu wieży spuszczali się na trzydziestopięciometrowej linie do piwnicy, w której kopano właściwy tunel. Miał on 44 m długości i sięgał 8,5 m w dół. Był całkowicie zelektryfikowany – prąd czerpano z przykościelnej kaplicy. Ziemię z wykopu wywożono do góry, na strych wieży, a wejście do niego zamaskowano dużymi kamieniami. Praca nad tunelem trwała osiem miesięcy – od czerwca 1941 do stycznia 1942, kiedy to Niemcy przypadkowo odkryli wejście przez wieżę i przyłapali budowniczych na gorącym uczynku.
Szybowiec zbudowany z… pościeli
Po wpadce z tunelem, Niemcy zaczęli dokładniej kontrolować podziemia zamku, jednak nie powstrzymało to jeńców przed podejmowaniem kolejnych prób wydostania się na wolność. Co więcej, nadzór piwnic jeszcze bardziej wzmógł ich pomysłowość. Chyba wszystkie projekty i plany przebili dwaj brytyjscy piloci, Bill Goldfinch i Jack Best. Doszli oni do wniosku, że jeśli droga podziemna jest odcięta, to pozostała jeszcze ta powietrzna i w maju 1944 roku zabrali się do… konstruowania szybowca. Warsztat umieścili na strychu kaplicy, maskując go dobudowaną ścianą. Dołączyli do nich jeszcze dwaj oficerowie – Anthony Rolt i Stooge Wardle. Plany szybowca wykreślił Goldfinch, opierając się na podręczniku „Projektowania samolotów” Latimera Needhama, którą ze zdumieniem odnalazł na półce obozowej biblioteki. Szkielet kadłuba samolotu montowali z łóżek i z kradzionych gdzie się tylko dało kawałków drewna. Do budowy skrzydeł posłużyły deski podłogowe. Z pościeli i poszew uszyli powłokę kadłuba, a linki sterownicze zrobili z ukradzionych w niezamieszkanej części zamku przewodów elektrycznych.
Jak miała odlecieć ta maszyna? Otóż, założono, że w dniu ucieczki, „załoga” szybowca wybije dziurę w zachodniej ścianie, wypchnie samolot na dach i doczepi mu skrzydła o rozpiętości 10 m. Maszyna miała unieść się w powietrzu dzięki katapultowaniu się przy użyciu wanny wypełnionej ziemią i cementem. Konstruktorzy wyliczyli, że ważąca około tony wanna pociągnie szybowiec za sobą i dzięki temu będzie mógł w powietrzu rozwinąć prędkość do 50 km/h. Brytyjczycy skończyli prace w styczniu 1945 roku, ale wobec bliskiego końca wojny nie zdecydowali się na ryzykowny lot. Warto dodać, że do pomysłu brytyjskich jeńców wrócili w 2000 roku autorzy programu „Ucieczka z Colditz”emitowanego w telewizji Channel 4. Chcieli sprawdzić czy szybowiec zbudowany w obozowych warunkach mógł odbyć bezpieczny lot. Dziennikarze zbudowali dokładną replikę maszyny i przeprowadzili udany lot według wskazówek Goldfincha i jego kolegów.
Tunel za 5 euro
Dziś na zamku Colditz działa Muzeum Uciekinierów. Jednym z jego twórców był niemiecki strażnik w oflagu, Reinhold Eggers (autor książki „Colditz. Niemiecka opowieść”). Zwiedzający mogą za 5 euro wejść do jednego z tuneli wykopanych przez jeńców, obejrzeć sfałszowane dokumenty, niemieckie mundury oraz specjalnie skonstruowaną do ich wytwarzania maszynę do szycia. Prócz tego można zobaczyć też inne wytwory jenieckiej pomysłowości: tajny nadajnik radiowy, fałszywe pieczęcie urzędowe i replikę szybowca brytyjskich lotników. W muzeum są także polskie akcenty – w celi, w której mieszkał gen. Bór-Komorowski urządzono ekspozycję poświęconą powstaniu warszawskiemu.
Z pewnością „jeniecka arystokracja” dopisała pasjonujący rozdział do legendy zamku Colditz, świadczący o tym, że w ekstremalnych warunkach pomysłowość ludzka nie zna granic.
komentarze