Myślisz, że selekcja to było wyzwanie, że dałeś z siebie wszystko? Na kursie bazowym przekonasz się, jak bardzo się myliłeś – mówią doświadczeni komandosi, gdy do jednostki trafiają nowi żołnierze marzący o służbie w zespole bojowym. W Jednostce Wojskowej Komandosów w Lublińcu kończy się właśnie kurs bazowy – etap obowiązkowy dla przyszłych operatorów.
To jeden z najtrudniejszych kursów, które przechodzą żołnierze. „Bazówka” w Jednostce Wojskowej Komandosów trwa 12 miesięcy i przygotowuje nowych żołnierzy do służby w zespołach bojowych. – W chwili rozpoczęcia kursu każdy z nich musi mieć zaliczone szkolenie SERE na poziomie A i B, piątkę z WF-u, bardzo dobrą ocenę roczną, pozytywną opinię psychologa oraz tytuł skoczka spadochronowego – mówi „Chochoł”, kierownik kursu bazowego w JWK, wcześniej żołnierz zespołu bojowego, weteran kilku misji. Żołnierze mają też za sobą selekcję i bardzo często służbę w zespołach zabezpieczenia jednostki.
O tym, jak wygląda taki kurs, w środowisku komandosów mówi się mało, m.in. dlatego, by żołnierze nie mogli się przygotować na zadania, które ich czekają. Starsi, którzy „bazówkę” mają za sobą, uprzedzają jednak przyszłych kursantów: „Będzie zajebiście ciężko, ale jak się uprzesz, dasz radę”. Nie dają żadnych wskazówek, żadnych podpowiedzi. – To kurs, który sprawdza, czy żołnierze nadają się do wykonywania zadań w zespołach bojowych, przejście go „bokiem” czy fartem nie wchodzi w grę – podkreśla kierownik kursu bazowego. Zwykle co roku przyjmuje się 20 osób, w trakcie „bazówki” odpada miej więcej połowa.
Jednym z uczestników obecnie prowadzonego kursu jest „Tobi”, który wcześniej służył w 25 Brygadzie Kawalerii Powietrznej. Przeszedł kurs JTAC-a w Dęblinie, ale zamiast budować swoją karierę w wojskach konwencjonalnych, postawił wszystko na jedną kartę i wziął udział w selekcji do JWK. – To było w 2012 roku. Po selekcji służyłem w pododdziale wsparcia zespołu bojowego. Dopiero w 2016 roku otrzymałem propozycję wzięcia udziału w kursie bazowym – opowiada. Razem z nim na „bazówce” znaleźli się żołnierze z przeróżnym doświadczeniem, o odmiennych kwalifikacjach, różnych stopniach wojskowych. – Ten kurs to takie burzenie rusztowania zbudowanego z nawyków po poprzednich jednostkach i tworzenie od podstaw takiego operatora, jakiego potrzebuje jednostka – zauważa „Tobi”. Potwierdza to „Chochoł”: – Chodzi o wyuczenie standardów obowiązujących w jednostce. Pierwszy lepszy przykład: skrajnie zmęczony żołnierz musi być w stanie odnaleźć swoje położenie w nocy i wskazać na mapie punkt, w którym się znajduje – mówi kierownik kursu.
Horyzont jest zawsze trochę dalej
Pierwszy etap kursu podstawowego to minimum 60 godzin tygodniowo spędzonych na intensywnym szkoleniu. Przyszli operatorzy mają zajęcia ze strzelectwa, nawigacji, terenoznawstwa, przechodzą też kurs medyczny. Ile prawdy jest w powiedzeniu, że od szkolenia strzeleckiego żołnierze mają rany na dłoniach? O tym, podobnie jak o innych szczegółach, mówić nie chcą. – Mogę tylko powiedzieć, że szkolenie indywidualne, czyli pierwszy etap „bazówki”, jest dopasowane do potrzeb uczestników kursu. Liczba godzin zależy od tego, jak szybko są w stanie się uczyć – mówi kierownik kursu.
„Sowa”, jeden z uczestników kursu, który zanim trafił do Lublińca odsłużył „regulaminowe” 18 miesięcy w jednostce pancernej w Świętoszowie, wspomina szkolenie z nawigacji na kursie bazowym: – Dostaliśmy współrzędne punktu, do którego mieliśmy dojść. Naszym zadaniem było również wskazanie własnej pozycji, określenie sposobu i czasu dotarcia – mówi „Sowa”. Brzmi jak pierwsze lepsze zadanie na obozie survivalowym? Problem w tym, że podczas kursu bazowego każde zadanie żołnierz wykonuje, gdy jest skrajnie zmęczony. Ilość snu jest bardzo ograniczona, można powiedzieć, że jedynie od czasu do czasu zdarzają się chwile, gdy można zasnąć. O prawdziwym wypoczynku nie ma mowy. – Mam taką zasadę, że każdy horyzont da się przesunąć. Kiedy więc widzę, że przekroczyli kolejną granicę, wyznaczam im następną, jeszcze dalej. Na przykład ograniczam czas na wykonanie zadania – opowiada kierownik „bazówki”.
Ćwiczenia z nawigacji odbywają się nie tylko w lesie. – Zostaliśmy wywiezieni do miejsca, o którym nie mieliśmy bladego pojęcia. Nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, jak wygląda droga, w której części Polski, a może świata jesteśmy. Naszym zadaniem było zorientowanie się, gdzie jesteśmy i zaplanowanie powrotu do jednostki – wspomina „Francuz”, który przyszedł służyć w JWK od razu po szkole oficerskiej.
Odpaść można zawsze
W drugim, pięciomiesięcznym etapie żołnierze ćwiczą działanie w lasach, na bagnach, w terenach pustynnych i górzystych oraz w mieście. Zaczyna się od wykładów na temat sygnalizacji niewerbalnej, czyli jak porozumieć się za pomocą gestów oraz jak prowadzić działania w szykach. – Kończy się działaniami zbliżonymi do realnych – mówi „Chochoł”. Kursanci otrzymują pakiety danych, planują misję i ją wykonują. To jakie scenariusze ćwiczą, z jakim zagrożeniem „walczą”, musi pozostać tajemnicą. – Reagujemy na to, co dzieje się we współczesnym świecie. Tyle – ucina.
Podczas tego etapu z kursu odpadło kilku żołnierzy. – Postawili na sport, poczuli chęć rywalizacji. Nie byli w stanie zrozumieć, o jaki rodzaj służby chodzi w zespole bojowym – wyjaśnia „Chochoł” i dodaje, że jego celem nie jest eliminacja żołnierzy z kursu bazowego, chociażby dlatego, że jednostka zainwestowała i czas, i pieniądze w ich rozwój. – Jednak ci, którzy zdaniem instruktorów uczą się zbyt wolno albo mają cechy, na które nie ma miejsca w zespole bojowym, muszą odpaść. Służyłem w takim miejscu, uczestników kursu oceniam więc też przez pryzmat moich doświadczeń. W ciągu tych 12 miesięcy często zadawałem sobie pytanie „czy chciałbym z nim służyć?” – przyznaje Chochoł.
Ci, którzy nie odpadną, przechodzą do etapu trzeciego, który trwa około 4 miesięcy. Żołnierze skaczą ze spadochronami, przechodzą szkolenia wodne i górskie. Poznają zasady działania operacyjnego w każdym środowisku. – Szkoliliśmy się z poruszania się na wodach śródlądowych, ale też jak prowadzić działania na platformach przerzutu, czyli śmigłowcach, łodziach, generalnie sprzęcie, którym można dotrzeć w miejsce akcji. Te wszystkie elementy są łączone w całość i wykorzystywane w realizacji konkretnego zadania. W jednym mogą się więc znaleźć i skok ze spadochronem, i działania w wodzie – tłumaczy „Tobi”.
Szukamy upartych
Kurs kończy się trwającym tydzień egzaminem. Tym razem, bo to nie reguła, odbył się on poza granicami Polski. – Chciałem zobaczyć, jak sobie radzą w środowisku, którego w ogóle nie znają – wyjaśnia „Chochoł. Żołnierze znaleźli się więc w danym miejscu, musieli wykonać zadanie i wrócić do bazy. Działali zarówno w mieście, jak i w lasach. – Trzeba było analizować dane, a później dokładnie zaplanować operację, stworzyć warianty zapasowe, ruszyć do akcji i z niej wrócić – wspomina „Francuz”. „Tobi” dodaje, że podczas wykonywania tego zadania w ciągu 7 dni przespał 5 godzin, a „Sowa”, który dowodził sekcją, jedynie 3 godziny. – Niezwykle ciężkie psychicznie i fizycznie zadanie. Miałem świadomość, że za błędy każdego z chłopaków w sekcji odpowiadam ja, bo to ja, jako dowódca, powinienem je wyłapać – wspomina. Gdzie szuka się motywacji do działania w tak ekstremalnych warunkach? – Myślisz o zadaniu, twoje zdolności fizyczne schodzą na dalszy plan, a liczy się już tylko to, co może zrobić psychika. Motywacja od początku jest jasna: ukończyć kurs i zostać operatorem – przekonuje „Tobi”.
– Dla chłopaków ostatnie 12 miesięcy to setki kilogramów przeniesionych na plecach, fizyczne wyniszczenie organizmu – przyznaje „Chochoł”. Pozostali wtrącają: – Poznaliśmy nasze kolejne limity. Rok temu myśleliśmy, że wiemy, gdzie są nasze granice, na kursie przekonaliśmy się, że znajdują się zdecydowanie dalej. – Pewnego dnia, jakoś pod koniec kursu, przyglądałem się jak ćwiczy jedna z sekcji. Zadania wykonywali perfekcyjnie. To daje radość i dumę – mówi „Chochoł”. I dodaje, że obserwuje też, jak rozwijają się sami żołnierze. – Jest taki jeden chłopak, który na początku zajęć strzeleckich był bardzo zdenerwowany. Trzęsły mu się ręce, może z nerwów, może ze zmęczenia. Nie wiem. Wiem natomiast, że dzisiaj jest najlepszy w grupie. Uparty i twardy. Takich szukamy – podkreśla „Chochoł”.
autor zdjęć: Irek Dorożański / JWK
komentarze