Tworzyli jeden z najmniejszych kontyngentów w dziejach polskich misji wojskowych. W 2002 roku 25 żołnierzy z 1 Pułku Specjalnego wyruszyło do Macedonii, aby przez 13 miesięcy monitorować sytuację na pograniczu albańsko-macedońskim. Podczas tej operacji po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej zginęli polscy komandosi.
Kolejne spotkanie z cyklu „Wieczór z weteranem” w Centrum Weterana Działań poza Granicami Państwa nazwane zostało „Forza Macedonia”. Zadedykowano je pamięci dwóch żołnierzy 1 Pułku Specjalnego, którzy zginęli podczas misji w tym kraju. Bohaterem spotkania był płk Sławomir Filipowski ps. „Filip”, były operator Jednostki Wojskowej Komandosów. Jako 31-letni kapitan dowodził II zmianą PKW w Macedonii. Kontyngent tworzyło 25 żołnierzy (wzmocniony pluton) z 1 Pułku Specjalnego z Lublińca.
Operacja, planowana na półtora miesiąca, przeciągnęła się do trzynastu. – Początkowo służyliśmy pod flagą natowską, potem pod unijną – opowiadał płk Filipowski. Polscy komandosi stacjonowali w północno-zachodnim rejonie Byłej Jugosłowiańskiej Republiki Macedonii, na pograniczu z Kosowem. Po zakończeniu walk pomiędzy macedońskimi siłami bezpieczeństwa a zbrojnymi ugrupowaniami albańskimi (UCK) sytuacja w rejonie pozostawała napięta.
Polscy żołnierze wchodzili w skład Polowych Zespołów Łącznikowych. – Naszym zadaniem było pilnowanie przestrzegania pokoju, który wprowadziło porozumienie z Ochrydy. Mieliśmy monitorować działalność różnych grup oraz macedońskiej policji, wojska i straży granicznej. Prowadziliśmy rozpoznanie między macedońskim Kumanovem a zamieszkanym przez Albańczyków Lipkovem – mówił „Filip”.
Mieszkali w wynajętych domach, od najbliższej polskiej bazy dzieliło ich 50 kilometrów. – Musieliśmy sami zapewnić sobie bezpieczeństwo, a także zagwarantować je kilkunastu obserwatorom UE, ONZ, OBWE – wspominał płk Filipowski.
Jak opowiadał, podczas II zmiany PKW nie dochodziło do zbrojnych incydentów. Polscy żołnierze nigdy nie użyli broni. Zdarzały się jednak niebezpieczne sytuacje. Jak wtedy, gdy po stronie macedońskiej w prawosławnej szkole wybuchła bomba. Zginęła dziewczynka i jej dziadek. – Pojechaliśmy tam, aby zdać dowództwu relację z pierwszej ręki. Cała złość mieszkańców skupiła się na nas. Ci ludzie pamiętali, jak NATO bombardowało Serbię i nie darzyli sojuszu sympatią, a my mieliśmy na mundurach natowskie naszywki. Udało nam się jednak uspokoić sytuację – wspominał pułkownik.
Wypadek na drodze
Nic nie zapowiadało tragedii, która zdarzyła się 4 marca 2003 roku. Czterech żołnierzy wraz z miejscową tłumaczką wyjechało na rutynowy patrol. Wracali do bazy tą samą drogą w okolicach Kumanova. Nie wiedzieli, że miejscowi przemytnicy postanowili zniszczyć tę niezbyt uczęszczaną, ale solidną drogę, aby utrudnić macedońskiej straży granicznej patrolowanie terenów przygranicznych.
Dwie miny przeciwpancerne, które wybuchły pod honkerem, były celowo ułożone jedna na drugiej. Potężna eksplozja sprawiła, że samochód przeleciał kilkanaście metrów i runął na ziemię. Cywilne karetki pogotowia, które po 20 minutach dojechały na miejsce wypadku, zabrały dwóch nieprzytomnych komandosów do szpitala. Jednak sierż. Pawła Legenckiego i sierż. Piotra Mikułowskiego nie udało się uratować. Dziś miejsce tej tragedii upamiętnia pomnik. – Paweł był najmłodszy w naszym zespole, odpowiadał za łączność, nigdy nie było problemu z wysłaniem meldunku. Pogodny i spokojny Piotr był jasnym punktem naszej zmiany. Potrafił załagodzić każdy konflikt, a te czasem się zdarzały, gdy kilkunastu mężczyzn przez 13 miesięcy żyło obok siebie w niewielkim pomieszczeniu – wspomina dowódca.
Śledztwo prowadzone przez macedońską policję wykazało, że za zamachem stoi grupa Albańczyków. Dwóch z nich sąd w Kumanovie skazał na dziesięć lat więzienia.
– Podczas tej misji szybko dojrzeliśmy i sporo się nauczyliśmy. Umiejętności te przydawały się podczas kolejnych operacji – mówi płk Sławomir Filipowski. Wyjeżdżał jeszcze dwa razy do Iraku i trzy razy do Afganistanu. Z tych misji wrócili wszyscy komandosi z jego pododdziału.
autor zdjęć: Mariusz Sybilski
komentarze