Andrzej Michalik z Centrum Wsparcia Teleinformatycznego Sił Zbrojnych pokonał kajakiem najdłuższą polską rzekę – Wisłę. Samotna wyprawa trwała trzy tygodnie. – To była wspaniała przygoda, ale nie wiem, czy chciałbym ten wyczyn powtórzyć – mówi. Podczas spływu przeżył bowiem trudne chwile, a największym zagrożeniem okazała się cukrzyca, na którą cierpi od dziecka.
Wyprawę kajakiem Andrzej Michalik rozpoczął 2 lipca w Gołkowicach – na pierwszym odcinku Wisły, na którym można rozpocząć spływ. Pożyczył kajak od kuzyna. Miał w nim cały ekwipunek niezbędny do miesięcznej wyprawy: namiot, śpiwór, odzież na każdą pogodę, trzy telefony komórkowe, ładowarki solarne, a także zapas jedzenia – 11 mięsnych i 9 rybnych konserw, 10 opakowań kabanosów, 120 torebek ryżu, powidła i rodzynki. Na łodzi nie wystarczyło tylko miejsca na zapas wody. Michalik zabrał ze sobą zaledwie kilka butelek, żeby mieć czym popijać leki, od dziecka bowiem choruje na cukrzycę typu pierwszego. Aby jednak zapewnić sobie stały dostęp do płynów, kajakarz zabrał ze sobą specjalny filtr, którym oczyszczał wodę… prosto z Wisły.
Codziennie wypływał około godziny 9 rano i kończył o 20. Nocował w namiocie, który rozstawiał na obrzeżach rzeki. – Raczej unikałem noclegów w okolicach miast. Bałem się, że w nocy mogą się tam pojawić jakieś przypadkowe osoby, które nie tyle zrobią mi krzywdę, ile mogą chcieć sobie przywłaszczyć coś z mojego ekwipunku – wyjaśnia. – Poza tym przebywanie blisko natury sprawiało mi wiele radości. Miło jest rozpoczynać dzień od słuchania śpiewających ptaków, chyba tego teraz mi najbardziej brakuje – dodaje.
Na pokonanie kajakiem blisko tysiąca kilometrów mężczyzna dał sobie miesiąc. Udało mu się to zrobić zaledwie w trzy tygodnie. – Przez większość trasy płynąłem po 50–60 km dziennie, chociaż planowałem mniejszy wysiłek – opowiada. – Jednak miałem po drodze kilka przymusowych postojów i nawet obawiałem się, że jeśli takie nieprzewidziane sytuacje się powtórzą, mogę nie zdążyć do końca urlopu – mówi.
Trudny start
A do kilkudniowego postoju został zmuszony już po przepłynięciu pierwszych kilometrów. – Na samym początku wyprawy zatrułem się konserwą. Czułem się bardzo słabo, ostatkiem sił rozłożyłem namiot – wspomina Michalik. Spędził w nim całą noc i większość następnego dnia. Nie miał siły się poruszać. – Chciałem wówczas wezwać karetkę, ale nawet nie wiedziałem, jak wyjaśnić załodze pogotowia, gdzie właściwie się znajduję – mówi. W końcu zdecydował się przeprawić na drugą stronę rzeki, gdzie zauważył biwakujących ludzi. – Tej znajomości nigdy nie zapomnę – podkreśla. – Podszedłem, powiedziałem, co się stało i od razu otrzymałem herbatniki i ciepłą herbatę – opowiada. W ten sposób nieznajomi zajmowali się kajakarzem trzy dni. Michalik jest przekonany, że uratowali mu życie, a na pewno wyciągnęli z poważnych tarapatów.
Po tym zdarzeniu kajakarz na wszelki wypadek pozbył się jedzenia, które zabrał ze sobą. Zresztą nie mógł już na nie patrzeć, a co dopiero jeść. – Od razu zrobiłem w sklepie zapas zupek chińskich, bo nagle zaczęły mi smakować, jakby były nie wiadomo jak wyszukanym daniem – żartuje.
Kilka dni później awarii uległ kajak. – Po prostu się rozszczelnił. Najpierw próbowałem sam go załatać, później pojechałem do wulkanizatora, jednak wszystkie próby naprawy łodzi kończyły się niepowodzeniem – relacjonuje Michalik. – Myślałem wówczas, że będę musiał zakończyć moją wyprawę, jednak udało mi się wypożyczyć kajak z Krakowa – dodaje.
Nowy sprzęt okazał się jednak zupełnie inny i trudniejszy w użyciu niż ten, na którym Andrzej wypłynął z Gołkowic. Jego pierwszy kajak był dmuchany, ten wypożyczony – plastikowy, a te są zdecydowanie bardziej wywrotne. – I rzeczywiście, kiedy pierwszy raz próbowałem do niego wsiąść, wylądowałem w wodzie – opowiada. Udało mu się opanować technikę poruszania się tym kajakiem tylko dzięki wsparciu osób, które spotkał podczas podróży.
Biało-czerwoni na horyzoncie
Na szczęście zła passa bardzo szybko minęła. Michalik przeżył też niezwykłe chwile. Kiedy dopłynął w okolice Dęblina, na niebie ukazały się wojskowe samoloty. – To było niesamowite. Siedziałem w kajaku na środku rzeki, a nade mną latały „biało-czerwone Iskry”. Czułem się, jakbym był na prywatnym pokazie – cieszy się. Kolejne niespodzianki czekały na niego, gdy dotarł w okolice Warszawy – niezapowiedziane odwiedziny znajomych. – Wszyscy bardzo mi kibicowali, a większość z nich przynosiła mi jedzenie – wspomina Andrzej. – W pewnym momencie zebrałem tak duże zapasy, że nie miałem gdzie ich przechowywać. Dzięki temu, mimo że codziennie traciłem wiele kalorii, nie schudłem – mówi z rozbawieniem.
Jako najtrudniejszy kajakarz wspomina odcinek Wisły między Płockiem a Włocławkiem, gdzie utworzono wielki zalew. Mężczyzna musiał też pokonać tamę. Śluza we Włocławku zrobiła na nim duże wrażenie. – Jest ogromna, ma 113 m szerokości, a woda do jej wypełnienia spływa z wysokości 15 m. Myślałem, że otwierają ją tylko dla dużych jednostek, jednak podczas przeprawy pokonywałem ją tylko ja i mój czterometrowy kajak – relacjonuje.
Dał radę temu wyzwaniu. Kryzys dopadł go dopiero w Dobrzyniu nad Wisłą. W tym miejscu rzeka ma prawie 4 kilometry szerokości, a fale sięgają 2 metrów. – Cumujące przy brzegu łodzie były wywrócone do góry dnem, to również nie wyglądało zachęcająco – wspomina. – Starałem się płynąć przy brzegu, ale w pewnym momencie rzeka zrobiła się tak szeroka, że znalazłem się na jej środku. Przeżyłem tam chwile grozy – podkreśla.
Pokonanie tego odcinka – 47 kilometrów – zajęło mu aż dwa dni, a ostatnie 20 km wręcz wyczerpało go fizycznie. – Czułem się jak maratończyk, który dobiega do mety i mdleje – relacjonuje.
Coraz bliżej morza
Kiedy Michalik dopłynął do Gdańska, pojawił się kolejny problem: jak dostarczyć kajak z powrotem do wypożyczalni w Krakowie? – Firmy kurierskie żądały horrendalnych kwot, sięgających nawet 7 tys. zł. Postanowiłem więc dać ogłoszenie w Internecie – mówi Michalik. Zgłosili się do niego przedstawiciele firmy meblowej, którzy akurat jechali do Małopolski. Mieli wolne miejsce w samochodzie i zabrali kajak za 100 zł.
Na koniec Andrzej wsiadł do pociągu, żeby wrócić do Warszawy. – To było bardzo dziwne uczucie, bo pokonanie tego odcinka kajakiem zajęło mi półtora tygodnia, a teraz trochę więcej niż trzy godziny – śmieje się.
Dziś ocenia, że choć przeżył momenty, które były dla niego groźne, to nie żałuje, że podjął się tego wyzwania. – Chciałem przeżyć przygodę, ale przede wszystkim pokazać wszystkim, że cukrzyca nie jest przeszkodą w prowadzeniu aktywnego i ciekawego życia –mówi. – Cieszę się, że kilka osób, idąc za moim przykładem, wstało z kanapy i zaczęło się ruszać. Mam nadzieję, że będzie ich więcej – podkreśla.
Zdrowie kontra marzenia
Groźny podczas całej wyprawy był bowiem nie tylko żywioł, Michalik walczył też ze zmęczeniem i chorobą. Od wiosłowania mocno bolały go ręce. Bywał skrajnie wyczerpany. W regeneracji pomagały mu wieczorne spacery, ale dużo trudniej było mu opanować wahania cukru. – Cukrzyk musi przewidywać, co może się wydarzyć i do tego dopasować swoje posiłki – przypomina. – To było trudne, ponieważ ciężko mi było przewidzieć, jaki będzie stan rzeki i ile wysiłku będę musiał włożyć w pokonanie danego odcinka, a to miało wpływ na poziom cukru w moim organizmie – tłumaczy.
Kiedy poziom cukru zaczynał niebezpiecznie spadać, Michalik ratował się batonami. Ale nie udało mu się zachować odpowiedniego poziomu. – Gdyby mój lekarz zobaczył moje wyniki, na pewno złapałby się za głowę – przyznaje.
Przygotowanie całej wyprawy zajęło Michalikowi rok. W tym czasie trenował na siłowni, jeździł na rowerze i chodził na basen. Mimo całego wysiłku, jaki włożył w pokonanie rzeki, uważa, że udało mu się to tylko dzięki ludziom, których spotkał po drodze. – To niesamowite! Obce osoby pomogły mi podczas choroby, zawiozły do wulkanizatora, który załatwił mi rabat w wypożyczalni kajaków. Pomogli mi też zwrócić sprzęt na drugi koniec Polski za niewielkie pieniądze – wymienia. – Nawet wędkarze, przed których agresją mnie wszyscy ostrzegali, okazali się bardzo życzliwi – żartuje.
Michalik sprostał pierwszemu wyzwaniu, jakie sobie postawił, a już marzy o kolejnym. Chciałby pokonać Mount Everest, lecz jeszcze nie wie, czy taka wyprawa jest możliwa dla cukrzyka. Kolejne marzenie – lot myśliwcem. – Cukrzyca uniemożliwiła mi wstąpienie do wojska. Nie mogłem zostać żołnierzem, ale może kiedyś uda mi się zasiąść w takim samolocie, chociażby na miejscu pasażera – mówi.
autor zdjęć: arch. Andrzeja Michalika
komentarze