Wojska specjalne od zawsze były i są postrzegane jako elita każdych sił zbrojnych. Najlepiej wyszkoleni, najlepiej przygotowani, najlepiej wykształceni i wyposażeni. Jednocześnie są to ci, którzy – aby tą elitą się stać – pracowali najciężej, najbardziej dostali w kość podczas selekcji czy na szkoleniach wstępnych i specjalistycznych. Pytanie, przed którym stoją współczesne siły zbrojne, brzmi: czy do tej elity może się dostać zwykły cywil? Czy lepiej, by prawo, a raczej przywilej, przystąpienia do selekcji zachowali żołnierze?
Jak do każdego elitarnego grona tak i do specjalsów dostać się najtrudniej. To elita decyduje, kogo do swojego grona przyjąć, a kogo nie. To zaproszenie do grona najlepszych w przypadku wojsk specjalnych potocznie nazywa się selekcją. Gdy ruszała pierwsza selekcja do GROM-u, śp. generał (wówczas pułkownik) Petelicki osobiście jeździł po jednostkach wojskowych (i nie tylko wojskowych) i wyłuskiwał z nich „diamenty”, które jego zdaniem rokowały na to, że oszlifowane w procesie selekcji i szkolenia staną się wielokaratowymi brylantami. Nie można było, ot tak, zgłosić swojej chęci do „stania się komandosem”. Ale nawet ci, którzy zostali osobiście zaproszeni przez założyciela GROM-u, oraz ci, którzy byli na tyle operatywni, że sami zdobyli ten słynny numer telefonu do jednostki 2305, wciąż musieli poddać się procesowi oceny i selekcji. Bo z predyspozycjami do jednostek specjalnych jest jak z charyzmą – to nie nam oceniać, czy ją mamy.
Tak proces naboru trwał przez lata. W międzyczasie jednostki specjalne wyszły z cienia. Niektórzy z „cichych profesjonalistów” stali się niemal instytucjami medialnymi, ale proces naboru do elitarnych oddziałów wciąż pozostawał taki sam. Do selekcji mogli przystępować jedynie żołnierze czynni i pracownicy służb mundurowych. W amerykańskich „zielonych beretach” mogli to robić dopiero żołnierze od stopnia specjalisty w górę (specjalista to stopień płacowo zbliżony do kaprala, jednakże niezaliczany do korpusu podoficerskiego – coś między starszym szeregowym a właśnie kapralem), a w Australian Defence Forces po minimum 24 miesiącach służby w jednostkach regularnych. Elita sama proponowała wybranym żołnierzom start w selekcji – na przykład podczas wspólnych ćwiczeń na poligonie czy trwania kursów specjalistycznych padały sakramentalne i jakże nieoficjalne słowa: „Chodź do nas”.
Jednak, jak mawiali starożytni, tempus fugit. Przy utrzymującej się na świecie tendencji do redukcji konwencjonalnych sił zbrojnych znaczenie sił specjalnych rosło. Zwłaszcza po 2001 roku, gdy świat zachodni ruszył na wojnę z terroryzmem, znaczenie oddziałów wyszkolonych do prowadzenia niekonwencjonalnych operacji antyterrorystycznych oraz wojny asymetrycznej stało się nieocenione. US Army Special Forces byli pierwszymi amerykańskimi żołnierzami w Afganistanie i pomimo oficjalnego zakończenia operacji „Enduring Freedom” pozostają tam do dzisiaj. Powoli rodził się problem kadrowy. Żołnierze sił specjalnych biorący od ponad 15 lat udział w operacjach bojowych „zużywali” się szybciej niż klasyczne procesy naboru i selekcji były w stanie dostarczyć nowych, pełnowartościowych kandydatów na operatorów i komandosów. Oprócz ilościowych braków kadrowych, siły specjalne zaczynała także trapić bolączka braków jakościowych. Kandydaci masowo odpadali na selekcjach. Ponadto specyfika działań antyterrorystycznych prowadzonych „na teatrze działań” zgoła odmiennym od tego, do jakiego szkolili się przez lata zimnej wojny komandosi obu stron żelaznej kurtyny, sprawiła, że nagle w oddziałach wzrosło zapotrzebowanie na specjalistów znających egzotyczne języki obce czy zaznajomionych z kulturą plemion azjatyckich lub afrykańskich.
Aby zwiększyć pulę potencjalnych kandydatów, z których jednostki specjalne mogłyby rekrutować, sięgnięto po metodę, która z powodzeniem funkcjonowała w siłach specjalnych armii amerykańskiej w latach 1952–1988 – umożliwiono nabór bezpośrednio z cywila.
W procesie rekrutacji do US SF wprowadzono opcję zwaną 18 X (dlatego w późniejszym okresie na takich kandydatów mówi się potocznie „X-raye”), która jednak gwarantuje jedynie to, że kandydatowi zostanie dana szansa na podjęcie próby stania się „zielonym”. „X-ray” podpisuje kontrakt z armią i trafia na 17-tygodniowe szkolenie, które łączy w sobie podstawowe szkolenie piechoty ze szkoleniem zaawansowanym (dla przyszłych żołnierzy regularnej piechoty, to dwa odrębne kursy), a po ukończeniu tej swoistej „unitarki” kierowany jest na kolejne szkolenia, testy i sprawdziany (m.in. do słynnej „jump school” w Fort Benning), które mają cywila jak najlepiej i jak najszybciej przygotować do najważniejszego sprawdzianu – słynnego Q Course – Special Forces Qualification Course, na który trafią tylko najlepsi, a ukończą go nieliczni.
Droga od cywila do żołnierza ODA może więc trwać nawet ponad trzy lata, a odpadnięcie na którymkolwiek z jej etapów skutkuje przeniesieniem na resztę kontraktu do regularnej piechoty. Najwyraźniej Amerykanów nie stać, aby żołnierza, w którego już coś zainwestowano, odesłać po prostu do rezerwy.
Z dwóch australijskich jednostek sił specjalnych jedynie 2nd Commando Regiment dopuszcza nabór wśród cywilów. Program noszący nazwę Special Forces Direct Recruitment Scheme (DRS) zaczyna się od skierowania cywilnego kandydata na trwające 80 dni szkolenie podstawowe. Przechodzi zatem takie samo szkolenie przygotowawcze jak każdy kandydat na australijskiego piechociarza. Po ukończeniu szkolenia wstępnego kandydat kierowany jest na kurs podstawowy piechoty – 72-dniowy Rifleman Infantry Operations – Basic Course w School of Infantry. Ci, którzy pomyślnie zaliczą szkolenie Rifleman Infantry Operations, trafiają do Special Forces Training Centre w Singleton, NSW na 13-tygodniowy Special Forces Accelerated Infantry Training Program. Po ukończeniu tego szkolenia rekrut w założeniu posiada umiejętności porównywalne z żołnierzem piechoty po roku służby i który ma go przygotować fizycznie i mentalnie do sprawdzianów wstępnych oraz selekcji do jednostki. Zanim jednak to nastąpi i cywile przystąpią do ostatecznej selekcji, muszą pokazać, że są warci tego, aby być do niej dopuszczonymi. Weryfikuje to trwający 7 godzin, intensywny Special Forces Screen Test składający się zarówno z serii testów i sprawdzianów psychologicznych, jak i szeregu testów sprawności fizycznej obejmujących m.in. pływanie na 400 m w mundurze oraz 5-kilometrowy marsz z 40 kg plecakiem. Dopiero w przypadku pozytywnego zaliczenia wszystkich sprawdzianów, szkoleń i weryfikacji następuje skierowanie kandydata na 39-dniowy Commando Selection and Training Course, na którym to „cywilni komandosi” są oceniani według dokładnie tych samych zasad i kryteriów co kandydaci „mundurowi” pochodzący z innych jednostek ADF.
Wciąż zamknięte dla cywilów pozostają, póki co, te najbardziej tajemnicze i legendarne jednostki. Amerykański 1st SFOD-D, czyli Delta Force, brytyjski Special Air Service oraz jego australijski odpowiednik – SASR. Nadal, aby móc spróbować swoich sił na selekcji czy to w Brecon Beacons w Walii, czy też w Bindoon w Australii Zachodniej, należy być żołnierzem służby czynnej odpowiednio armii brytyjskiej lub Australian Defence Forces. Mało tego, nawet dla żołnierzy służby czynnej okres od wysłania zgłoszenia do stania się operatorem SASR to około 2 lata, a po przyjęciu do jednostki trzeba liczyć się z możliwością… degradacji, jako że wszyscy nowi mają w jednostce stopień trooper, co jest odpowiednikiem szeregowego (dodam, że jednego z najlepiej opłacanych „szeregowych” w ADF – trooper w SASR zarabia około A$100 000 rocznie – jakieś 300 000 PLN).
Jak więc widać, droga osób cywilnych do jednostek specjalnych powoli się otwiera. Czy tego chcemy, czy też nie. Nasze wojska specjalne również to czeka. Jak ta droga będzie jednak wyglądać i czy zapewni ona zachowanie jakości tych jednostek, utrzymanie poziomu wyszkolenia i motywacji ich żołnierzy? Czy nabór z dwóch źródeł nie podzieli kandydatów i późniejszych żołnierzy na tych „lepszych” i „gorszych” (vide wzajemne traktowanie żołnierzy NSR i żołnierzy służby czynnej), rodząc przy tym swoistą nową falę w jednostkach? Oby nie. Mam nadzieję, że w przeciwieństwie do wielu innych reform w Wojsku Polskim, w tym przypadku decydenci nie będą kierować się chęcią zabłyśnięcia w mediach i zdobyciem poklasku i poparcia w niektórych środowiskach, a dobrem polskich sił specjalnych i podejdą do tego procesu z właściwą starannością.
komentarze