Jesteśmy szczęściarzami, że mogliśmy wziąć udział w czymś tak niezwykłym. To tak, jakby wspiąć się na Mount Everest i bezpiecznie z niego zejść – mówi kmdr por. Wojciech Mundt, który jako podchorąży na pokładzie żaglowca ORP „Iskra” opłynął świat. W tym roku przypada 20. rocznica rozpoczęcia rejsu.
– Pogłoski o tym, że popłyniemy dookoła świata, krążyły przez kilka miesięcy, ale żadna konkretna informacja do nas nie docierała – wspomina kmdr por. Wojciech Mundt, dziś rzecznik Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni. Wreszcie bomba wybuchła. – Rozpoczęła się dla nas długa seria badań lekarskich i szczepień. Dostaliśmy też specjalne mundury przystosowane do tropikalnych upałów – opowiada.
Trzy oceany
W wyprawie mieli wziąć udział studenci pierwszego roku Wydziału Nawigacji i Uzbrojenia Okrętowego. Dopiero co zdawali egzaminy wstępne na uczelnię, a tu nagle: dziesięć miesięcy pod żaglami, trzy oceany, porty rozsiane po wszystkich kontynentach. Dotąd były jedynie punktami na mapie, wkrótce miały przybrać realny kształt. Dla młodych ludzi prawdziwy zawrót głowy…
ORP „Iskra” do takiego rejsu przygotowywał się od lat. – W 1987 roku ówczesny dowódca marynarki wojennej wiceadmirał Piotr Kołodziejczyk skierował mnie na pokład żaglowca „Dar Młodzieży” – wspomina kadm. Czesław Dyrcz, ówczesny dowódca „Iskry”, a dziś rektor Akademii Marynarki Wojennej. – Na stanowisku drugiego oficera miałem opłynąć świat i w ten sposób przygotować się do rejsu naszym okrętem – dodaje.
Kilka lat później „Iskra” dwukrotnie przepłynęła Atlantyk. Odwiedziła Stany Zjednoczone z okazji obchodów 500-lecia odkrycia Ameryki, brała udział w międzynarodowych regatach. Stała się też laureatką Medalu Pokoju ONZ. Konsekwentnie budowała swój prestiż. Wreszcie sama wyruszyła, by zdobyć żeglarski Everest.
– Okręt był nowy, załoga młoda i dzielna – przypomina kadm. Dyrcz. – Wyprawa dookoła świata miała pokazać możliwości naszej marynarki. Przecież nigdy wcześniej żadna jednostka pod wojenną banderą Polski tego nie dokonała.
Służba i nauka
Żaglowiec wyruszył w morze 18 kwietnia 1995 roku o godzinie 14.00. Przy gdyńskim skwerze Kościuszki żegnali go między innymi prezydent Lech Wałęsa oraz tłumy mieszkańców Trójmiasta. Do granicy polskich wód terytorialnych „Iskrze” towarzyszył mały okręt rakietowy ORP „Piorun”.
Na pokładzie, oprócz podchorążych i stałej załogi, znaleźli się wykładowcy. – Wyprawa była planowana na długie miesiące, a my nie mogliśmy przecież przerwać studiów – tłumaczy kmdr por. Mundt. ORP „Iskra” miał odwiedzić porty w Hiszpanii, Republice Zielonego Przylądka, Brazylii, RPA, na Mauritiusie, w Indonezji, gdzie została zaproszona w związku z obchodami 50-lecia odzyskania niepodległości, w Australii, Nowej Zelandii, Argentynie, na Falklandach, w Portugalii oraz Wielkiej Brytanii.
– Mieliśmy doświadczyć zarówno tropikalnych upałów, jak i przenikliwego zimna, żeglowania po spokojnym, przyjaznym morzu oraz huraganów i sztormów – mówi kmdr por. Mundt.
Podchorążym, jak opowiada, najtrudniej było przystosować się do rytmu życia na okręcie. – Czas musieliśmy dzielić między wachty, ćwiczenia i wykłady oraz przygotowania do egzaminów. Do tego dochodziły jeszcze alarmy „do żagli”, kiedy ze względu na pogodę wszyscy byliśmy potrzebni na pokładzie – wspomina kmdr por. Mundt. – Pamiętam, że kiedyś skończyłem wachtę o czwartej rano, a już o ósmej miałem się zameldować na wykładzie. Liczyłem choć na cztery godziny snu, udało się przespać może pół godziny – opowiada. I dodaje, że początkowo podchorążym trudno było się w tym wszystkim odnaleźć. – Kiedy zawijaliśmy do portu, zamiast zwiedzać, staraliśmy się złapać trochę snu. W końcu jednak przywykliśmy, a nasze organizmy zaczęły funkcjonować normalnie.
Dla młodych ludzi trudna była także rozłąka z rodzinami. – Każdemu przysługiwały tylko trzy minuty rozmowy przez radio miesięcznie. Dlatego ważne były wejścia do portów. Tam czekały na nas listy od bliskich – opowiada kmdr por. Mundt.
– Miałem poczucie – wspomina kadm. Dyrcz – że spoczywa na mnie szczególna odpowiedzialność. Dla podchorążych musiałem być nie tylko dowódcą, lecz także trochę ojcem. Poza tym na morzu, nawet gdy jest spokojne, zawsze gdzieś z tyłu głowy tli się niepokój. Sytuacja bardzo szybko może się przecież zmienić…
Burzliwe oblicze Pacyfiku
A dramatycznych chwil nie brakowało. Najtrudniejsze okazało się przejście z Wellington w Nowej Zelandii do przylądka Horn. – Na Pacyfiku spędziliśmy wówczas 29 dni. Tylko cztery z nich upłynęły nam bez sztormowej pogody – wspomina kadm. Dyrcz. – Siła wiatru dwukrotnie osiągnęła najwyższą wartość, czyli 12 stopni w skali Beauforta. Wysokość fal dochodziła do 15 metrów. Pamiętam jedną z wacht przy sterze. Wiało wówczas od rufy. Woda przelewała się nad naszymi głowami i spadała na śródokręcie, prosto w miejsce wyznaczone dla palaczy. Jakoś nie znaleźli się wówczas chętni na papierosa. Dowódca żaglowca przez cały ten czas niemal nie schodził z mostka, robiąc tylko kilkugodzinne przerwy na sen. Członkowie załogi otrzymali zakaz rozbierania się do snu, tak by w każdej chwili mogli zameldować się na pokładzie. – Kołysało tak bardzo, że w pewnym momencie jeden z kolegów wypadł z koi razem z materacem. Po prostu zapomniał go przywiązać – wspomina kmdr por. Mundt.
Temperatura przez długi czas oscylowała w granicach zera. Padał grad i śnieg. Przez większość czasu ORP „Iskra” żeglował w akwenie, gdzie występują góry lodowe. Mało tego, przez 28 dni załoga nie widziała lądu, nie miała też kontaktu z inną jednostką. Absolutna pustka. – Powtarzaliśmy sobie wówczas, że najbliższy ląd znajduje się pod naszymi stopami – opowiada kmdr por. Mundt.
Po 252 dniach żeglugi, dokładnie w Wigilię 1995 roku, „Iskra” zamknęła krąg wokół świata. – Znajdowaliśmy się wówczas na wysokości Rio de Janeiro – wspomina kmdr por. Mundt. – Akurat ubraliśmy choinkę, wspólnie usiedliśmy do wigilijnego stołu. Po cichu liczyliśmy, że na Sylwestra zawiniemy do brazylijskiego Recife, ale przeszkodził nam sztorm. Ostatecznie zawinęliśmy tam dopiero po Nowym Roku.
Trudny okazał się także sam finisz. – Styczeń i luty 1996 roku były na północy Europy wyjątkowo mroźne. Kanał Kiloński niemal całkowicie zamarzł. Lód zalegał również na zachodnim Bałtyku. Drogę do portu w Gdyni torował nam okręt ratowniczy ORP „Lech” – wspomina kadm. Dyrcz.
Trzaskający mróz mocno dał się we znaki także ludziom oczekującym w Gdyni na powrót żaglowca. – Rodziny opowiadały nam, że orkiestra zaczęła grać i maszerować, zanim w ogóle pojawiliśmy się w porcie. Po prostu musieli coś zrobić, bo zamarzały im instrumenty – opowiada kmdr por. Mundt.
Fizyka po powrocie
ORP „Iskra” zawinął do Gdyni 10 lutego 1996 roku. Okręt spędził poza macierzystym portem 300 dni. Podchorążowie szybko musieli wrócić do uczelnianej rzeczywistości. – Na pokładzie mieliśmy wykładowców niektórych przedmiotów, z innych jednak musieliśmy nadrobić braki. Tak było z fizyką, której przez dwa tygodnie uczyliśmy się niemal non stop – podkreśla kmdr por. Mundt i dodaje: – Byliśmy szczęściarzami. Jako bardzo młodzi ludzie wzięliśmy udział w czymś naprawdę niezwykłym.
Przed „Iskrą” świat okrążyły tylko dwa polskie żaglowce – jeszcze przed II wojną dokonał tego „Dar Pomorza”, potem wspomniany „Dar Młodzieży”. Ani wcześniej, ani później kuli ziemskiej nie opłynął żaden okręt marynarki wojennej. – Biorąc pod uwagę międzynarodowy prestiż, rejs miał dla nas ogromne znaczenie. Planów powtórzenia tego wyczynu już nie było. Zmieniły się czasy i priorytety. Czy dziś taka wyprawa byłaby marynarce potrzebna? Rozum podpowiada, że pewnie nie, serce jednak dodaje, że tak. – Moglibyśmy tego dokonać raz jeszcze – podsumowuje kadm. Dyrcz.
autor zdjęć: st. chor. mar. Arkadiusz Dwulatek
komentarze