Jednym z powodów, może nawet głównym, nie wysyłania kobiet na linię frontu, było zachowanie żołnierzy - mężczyzn. Okazało się, że widząc zagrożenie dla życia koleżanki z oddziału czy też ryzyko, że dostanie się ona do niewoli, zaczynali tracić kontrolę nad sobą. Zapominali o zadaniu powierzonym jednostce a ich głównym celem zaczynała być ochrona za wszelką cenę rannej czy zagrożonej koleżanki. Takie nadopiekuńcze zachowania żołnierzy wpływały na skuteczność jednostek oraz na wykonywane zadania, co stanowiło bezpośrednie zagrożenie dla prowadzonych działań wojennych – pisze Dawid Karbowiak, felietonista, pasjonat wojskowości, współpracownik portali poświęconych siłom specjalnym.
Kobiety były obecne na wojnach i w konfliktach zbrojnych na przestrzeni wieków w niemal każdej kulturze, ale wojaczka zawsze była typowo męskim zajęciem. Oczywiście trafiały się przypadki, gdy kobiety brały bezpośredni udział w bitwach, ale czyniły to albo przebrane za mężczyzn (zdarzało się tak podczas wojny secesyjnej) albo z pozycji uprzywilejowanej, jako królowe lub charyzmatyczni dowódcy (tutaj świetnym przykładem jest Joanna d’Arc). Poza takimi wyjątkami rola kobiet na wojnie sprowadzała się głównie do bycia sanitariuszkami czy łączniczkami.
Z biegiem czasu, zmianą mentalności, rozwojem społeczno-kulturowym oraz technologicznym, a co za tym idzie dużo większą skala konfliktów zbrojnych w XX wieku, kobiety zaczęły w większym stopniu uczestniczyć w walkach zbrojnych. Zaczęły się pojawiać kobiety – żołnierki. Jeden z pułków kozackich podczas I wojny światowej dowodzony był przez kobietę w randze pułkownika, a niejaka Maria Boczkariowa dowodziła sformowanym w 1917 roku Kobiecym Batalionem Śmierci, który brał udział nie tylko w walkach na froncie I wojny, ale również w późniejszych walkach z bolszewikami w obronie Rządu Tymczasowego.
Podczas drugiej wojny światowej panie w mundurach można już było spotkać w każdej z armii biorących udział w konflikcie. Oprócz tradycyjnych funkcji pomocniczych (kierowcą była na przykład późniejsza królowa brytyjska Elżbieta II) stanowiły one również trzon obrony przeciwlotniczej zarówno w Anglii jak i w Trzeciej Rzeszy. Początkowo pozwalano im obsługiwać urządzenia kontrolne uważając, że sama czynność „pociągnięcia za spust” i zestrzelanie wrogiego lotnika, a więc w efekcie zabicie go, jest zajęciem zbyt męskim dla kobiety. Jednakże wzrost natężenia walk sprawiła, że obsługa broni przeciwlotniczej rozmieszczonej wokół Londynu stopniowo przejmowana była przez kobiety. Pierwszego zestrzelania damskie dłonie dokonały w kwietniu 1942 roku. W 1943 roku w wojskach obrony przeciwlotniczej w Wielkiej Brytanii służyło już 56 tysięcy kobiet (między innymi córka Winstona Churchilla).
Ogółem na stanowiskach operacyjnych i bojowych (jak nazwalibyśmy to dzisiaj) służyło w Wielkiej Brytanii i Niemczech ponad pół miliona kobiet. Ciekawostką jest, że jednym z motywów dopuszczenia kobiet do takich zadań był fakt, że zadania bojowe przez nie wykonywane niosły, co prawda ze sobą wysokie ryzyko śmierci, ale za to praktycznie zerowe szanse dostania się do niewoli. Jak widać dowództwo bardziej martwiło się żeńskimi jeńcami wojennymi niż martwą kobiecą obsługą działa przeciwlotniczego. Zresztą nie tylko dowództwo dostrzegało to zagadnienie, ale o tym za chwilę.
Z chwilą zakończenia działań wojennych świat zapomniał o doświadczeniach, jakie przyniosła II wojna w kwestii kobiet i wszystko wróciło do starego porządku.
Kobiety ponownie zaczęły trafiać do wojska dopiero w latach 60-tych i 70-tych XX wieku. Jednakże nawet kraj taki jak Izrael, w którym kobiety są zobowiązane do 2-letniej służby wojskowej wykluczał wykorzystanie kobiet bezpośrednio na polu walki. Jednym z głównych argumentów, które wówczas przemawiały dość wyraźnie przeciwko wysyłaniu kobiet na linię frontu był nie tylko fakt, iż kobieta jest słabsza od mężczyzny i mniej wytrzymała fizycznie (w świecie cywilnym normy ISO11228 oraz EN1005 określają wydajność fizyczną kobiety, jako średnio 2/3 wydajności mężczyzny). Innym powodem, może nawet głównym, nie wysyłania kobiet na linię frontu, było zachowanie żołnierzy płci męskiej. Okazało się, że mężczyźni widząc zagrożenie dla życia koleżanki z oddziału czy też ryzyko dostania się do niewoli, zaczynali tracić kontrolę nad sobą, zapominali o powierzonym jednostce zadaniu, a ich głównym celem zaczynała być ochrona za wszelką cenę rannej czy zagrożonej koleżanki. Takie nadopiekuńcze zachowania żołnierzy wpływały na skuteczność jednostek oraz na wykonywane zadania, co stanowiło bezpośrednie zagrożenie dla prowadzonych działań wojennych.
Podobne głosy usłyszeć można wśród żołnierzy australijskich, którzy wolą na misje bojowe nie zabierać ze sobą kobiet w obawie, że instynktowna chęć ochrony kobiety okaże się w ferworze walki ważniejsza od powierzonego zadania. O ile, bowiem mężczyznę można wyszkolić i niejako zaprogramować do zabijania, to o wiele trudniej jest go nauczyć, aby ignorował w żołnierzu obok kobietę. Zwłaszcza w walce, gdy przestają często obowiązywać zasady społeczne, a górę biorą instynkty.
Powyższe przykłady oraz badania przeprowadzone w 2009 roku wśród kadetów West Point i Reserve Officers' Training Corps (ROTC) oraz studentów kilku uczelni cywilnych, pozwalają wysnuć wniosek, że zwolennikami służby wojskowej kobiet na stanowiskach bojowych są w większym stopniu cywile niż sami wojskowi. Czy jest to wniosek słuszny? Pozostawiam to Wam do rozważenia.
Kobiety były i są obecne w armiach świata od lat. Ich rola w wojsku z roku na rok rośnie. Pilotują samoloty i śmigłowce (podobno kobieta za sterami odrzutowca jest bardziej wrażliwa na przeciążenia od mężczyzny, ale za to o wiele bardziej odporna na przypadki utraty świadomości z powodu zbyt silnych przeciążeń – są więc tego „zarówno plusy dodatnie i jak i plusy ujemne” – cytując klasyka), są psychologami, tłumaczami, negocjatorami, lekarzami, analitykami wywiadu, logistykami, mechanikami, marynarzami okrętów nawodnych oraz powoli także tych podwodnych. W Nowej Zelandii mogą nawet wstąpić do SAS (aczkolwiek żadnej jeszcze nie udało się przejść selekcji, a pamiętajcie, że Maoryski to naprawdę twarde kobiety). W wielu aspektach przewyższają mężczyzn i są niezbędne do sprawnego funkcjonowania nowoczesnych sił zbrojnych. Zwłaszcza w takich konfliktach, jakie mieliśmy w Iraku i Afganistanie, gdzie kobieta w oddziale była w wielu przypadkach niezbędna, aby przesłuchać, czy przeszukać afgańską kobietę czy dziecko. Należy jednak pamiętać, że w kulturze, z której wywodził się przeciwnik, z którym walczyliśmy przez ostatnią dekadę, kobieta nigdy nie była i nie będzie traktowana, jako równorzędny żołnierz czy wojownik, którego nasz wróg będzie darzył szacunkiem. Muzułmanin kobiety (nawet uzbrojonej) się nie boi i na pewno jej się nie podda. Podejmując więc decyzje o wysyłaniu kobiet na fronty walki z terroryzmem musimy mieć tego świadomość.
Wojsko oraz bezpieczeństwo kraju i narodu są zagadnieniami zbyt ważnymi, aby przeprowadzać na tym polu jakiekolwiek eksperymenty z włączeniem kobiet do jednostek pierwszoliniowych. Decyzje te nie mogą być podejmowane odgórnie, przy kierowaniu się zasadami parytetów i ideami równouprawnienia. Kobieta powinna mieć jak najbardziej możliwość służenia swojemu krajowi najlepiej jak potrafi i robiąc to, co robi najlepiej. Jeżeli sprawdza się na stanowisku dowódcy okrętu to nic nie powinno stać na przeszkodzie, aby takim dowódca została, ale tym dowódcą powinna zostać tylko i wyłącznie dlatego, że jest w tym dobra, a nie dlatego, że kobiety w wojsku to teraz modny temat.
Każda kobieta oraz mężczyzna przekraczający bramy koszar muszą o sobie zacząć myśleć przede wszystkim jako o żołnierzach i być przez system traktowani bez różnic w prawach, ale również bez różnic w wymaganiach. Dobro kraju jest daleko bardziej istotne niż czyjaś urażona feministyczna czy szowinistyczna duma i obniżanie jakichkolwiek wymagań stawianych naszym żołnierzom, które zaowocować mogą spadkiem zdolności bojowych, jest niedopuszczalne.
komentarze