W ciągu pięciu miesięcy działania PKWN aresztowano więcej oficerów AK niż udało się to Niemcom podczas pięciu lat okupacji. W „ludowych” więzieniach akowcy dzielili cele z niemieckimi zbrodniarzami wojennymi. Chciano w ten sposób poniżyć żołnierzy AK, a w efekcie dowartościowano jedynie Niemców. Od pewnego czasu prawda i legenda Armii Krajowej jest znów atakowana – pisze mjr Andrzej Łydka z 10 Opolskiej Brygady Logistycznej, publicysta portalu polska-zbrojna.pl, znawca historii wojskowości.
W latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku weterani powstania styczniowego byli traktowani jako żywa część niepodległościowego mitu narodowego. Cieszyli się szacunkiem i uznaniem społeczeństwa. Po kilkudziesięciu latach prześladowań w zaborze carskim, wieloletnich wyrokach więzienia i zsyłek na Syberię doczekali się niepodległego państwa, dla którego byli pewnym punktem odniesienia. W rocznicę wybuchu powstania, 22 stycznia 1919 roku, zostali przyjęci en bloc w szeregi Wojska Polskiego i awansowani do stopni podporuczników WP. Tego samego dnia powołano kapitułę orderu Virtuti Militari. Przez cały okres międzywojenny powstańcy styczniowi jako honorowi goście, w pięknych granatowych mundurach, zasiadali na trybunach podczas uroczystości z okazji świąt narodowych.
Dziś, w III RP, ich miejsce zajmują kombatanci Armii Krajowej. Była to najliczniejsza i najbardziej tragiczna ochotnicza armia, jaką kiedykolwiek w dziejach wystawiła Rzeczpospolita. Jej zasadniczy trzon stanowiła młodzież wychowana w niepodległym państwie na legendzie walk powstańczych i legionowych. Kierowali nią starsi o jedną generację dowódcy, którzy doświadczenie w pracy konspiracyjnej zdobywali w Polskiej Organizacji Wojskowej podczas I wojny światowej. Liczebność AK ocenia się na około 380 tysięcy zaprzysiężonych żołnierzy.
Opisując historię żołnierzy AK, można zauważyć pewne podobieństwa ich losów do losów powstańców styczniowych. Za walkę o niepodległość byli zwalczani i prześladowani, zarówno podczas wojny, jak i po jej zakończeniu. W latach wojny aresztowanych akowców przesłuchiwali funkcjonariusze Gestapo. Partyzantów wziętych do niewoli w czasie walki likwidowano na miejscu – Niemcy, aż do kapitulacji I Korpusu Warszawskiego AK po Powstaniu Warszawskim, traktowali akowców (oraz żołnierzy z innych ugrupowań) jak bandytów. W ciągu pięciu miesięcy działania PKWN aresztowano więcej oficerów AK niż udało się to Niemcom podczas pięciu lat okupacji. Po aresztowaniu akowcy byli przesłuchiwani przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, Informacji Wojskowej i NKWD. Rozmówcy się zmienili, miejsca i metody przesłuchań pozostały w zasadzie te same („Oświęcim to była igraszka” – tak oceniał w 1948 roku „udoskonalone” metody przesłuchań prowadzonych przez „wysokiej klasy” specjalistów UB rtm. Witold Pilecki).
W „ludowych” więzieniach akowcy dzielili cele z niemieckimi zbrodniarzami wojennymi. Chciano w ten sposób poniżyć żołnierzy AK, a w efekcie dowartościowano tylko Niemców. „Jedynym pożytkiem” z zastosowania tej metody jest książka „Rozmowy z katem” Kazimierza Moczarskiego (oficer Komendy Głównej AK dzielił celę z gen. Jűrgenem Stroopem, katem getta warszawskiego), która przez pewien czas należała do kanonu lektur szkolnych. Swoistym uzupełnieniem lektury jest sporządzona przez Moczarskiego lista 49 rodzajów tortur, jakich doświadczył podczas śledztwa, przesłana do władz partyjnych w 1957 roku.
Do 1956 roku akowcy byli oficjalnie uważani za bandytów i faszystów. Potem też było „ciekawie”. Ostatni cichociemny AK – mjr Adam Boryczka „Brona” – opuścił więzienie w 1967 roku. Z kolei dowódca odtworzonego na Kresach 27 Pułku Ułanów AK – rtm. Zdzisław Nurkiewicz „Noc” – za upartą niechęć do złożenia broni przed sowiecką partyzantką, skazany w 1959 roku na karę śmierci (zamienioną na 15 lat pozbawienia wolności), opuścił więzienie na początku lat siedemdziesiątych XX wieku. Ponad dwadzieścia lat trwały starania byłych żołnierzy AK o uzyskanie zgody polskich władz na pochówek na Kielecczyźnie prochów mjr. Jana Piwnika „Ponurego”, poległego pod Jewłaszami na Kresach (władze Białoruskiej SSR nie czyniły problemów przy ekshumacji szczątków majora). Jego uroczysty pogrzeb (bez wojskowej asysty honorowej) zgromadził w 1988 roku około sto tysięcy ludzi. Bardzo wielu byłych żołnierzy AK do końca istnienia PRL było pod „opieką” Służby Bezpieczeństwa (znany jest fakt internowania przez SB w grudniu 1981 roku weterana AK, późniejszego generała Antoniego Hedy „Szarego”).
Weterani AK mają prawo do szacunku i uznania, podobnie jak ich poprzednicy z powstania styczniowego. Do przestrzeni publicznej i świadomości społeczeństwa oraz wojska (przejmowane są tradycje oddziałów AK, a żołnierze AK są wybierani na patronów jednostek wojskowych – np. JW „Nil”) wracają przykłady służby krajowi, uosabiane na przykład przez postaci rtm. Witolda Pileckiego, gen. Emila Fieldorfa „Nila” czy Danuty Siedzikówny „Inki”. To tylko trzy nazwiska z długiej, liczącej kilkadziesiąt tysięcy pozycji listy zamordowanych i skazanych na wymazanie z pamięci żołnierzy AK. Wydawać by się mogło, że historia zatoczyła koło i wszystko powróciło na należne sobie miejsce. Nic bardziej mylnego. Od pewnego czasu prawda i legenda Armii Krajowej jest atakowana z diametralnie różnych kierunków.
Oto kilka miesięcy temu pani doktor z Instytutu Slawistyki PAN podała do publicznej wiadomości swoją interpretację fragmentu „Kamieni na szaniec” Aleksandra Kamińskiego, w której zmieniła orientację seksualną dwóch bohaterów książki, „Zośki” i „Rudego” (tworząc z nich parę) kilkadziesiąt lat po ich śmierci. Publikacją tą wzbudziła zdumienie licznej grupy historyków i polonistów, na co dzień uczących młodzież trudnej sztuki czytania tekstów ze zrozumieniem (umiejętność ta jest obecnie niezbędna do zdania egzaminu maturalnego). Swojego zdziwienia i zaskoczenia nie kryli również żyjący towarzysze broni „Zośki” i „Rudego”, którzy nie mogli zrozumieć celu i sensu działania pani doktor.
Miesiąc później pan profesor najstarszej uczelni wyższej w Polsce, w ramach swojej walki z jedną z instytucji państwowych (IPN), publikuje w poczytnym tygodniku artykuł, w którym oskarża rtm. Pileckiego o podjęcie współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa w drugim dniu po aresztowaniu. W odpowiedzi historycy tłumaczą, jakie były zasady zachowania się przesłuchiwanych przez Gestapo i UB (opisane m.in. przez Aleksandra Kamińskiego w instrukcji pt. „Wielka gra”). Fakty przeczą tezie profesora. Gdyby rtm. Pilecki podjął współpracę z UB, to nie zostałby ofiarą mordu sądowego. Tym gorzej dla faktów.
Kilka tygodni temu polska telewizja publiczna wyemitowała niemiecki serial wojenny „Nasze matki, nasi ojcowie” („Unsere Műtter, unsere Väter”), w którym obok szerokiego spektrum postaw Niemców podczas wojny oraz ich stosunku do ideologii narodowosocjalistycznej, pokazano dość szokujący dla polskiego widza obraz żołnierzy AK. Nie można zaprzeczyć, że twórcom filmu udało się wzbudzić uczucie silnego wzruszenia u polskich widzów. Pokazany w filmie oddział partyzancki Armii Krajowej to półdzika cywilbanda antysemitów bez wyszkolenia wojskowego. Postaci akowców w filmie „Unsere Műtter, unsere Väter” niewiele odbiegają od obrazu „polskich bandytów”, jakim podczas wojny karmił Niemców i volksdeutschów aparat Ministerstwa Propagandy, kierowany przez dr. Goebbelsa. Z jednym wyjątkiem. Podwładni dr. Goebbelsa nie zarzucali „polskim bandytom” antysemityzmu.
Filmowy dowódca oddziału AK nosi kilka „nieśmiertelników”, zawieszonych na swoim cywilnym ubraniu. Być może jest to nawiązanie do opowieści, jaka była popularna wśród niemieckich żołnierzy, ocalałych po szarżach polskiej kawalerii w 1939 roku. Przedstawiała ona ułanów jako dzikich jeźdźców z odciętymi głowami Niemców, przytroczonymi do kawaleryjskich siodeł.
Wspomniane wzruszenie, a raczej wzburzenie (które również jest żywym uczuciem) widzów, wynikało z pewnego dysonansu poznawczego. Wiedza o Armii Krajowej i Polskim Państwie Podziemnym była w Polsce przez długie lata przekazywana, można rzec, prywatnie i nieoficjalnie, w rodzinie czy na zbiórkach drużyn harcerskich. Ten obraz żołnierzy AK nijak się ma do tego, zaserwowanego polskiej widowni przez twórców wspomnianego serialu.
Materiały ikonograficzne (np. zdjęcia w internetowych zasobach Narodowego Archiwum Cyfrowego oraz w publikacjach poświęconych Armii Krajowej) z okresu okupacji pokazują partyzantów AK jako żołnierzy regularnego choć „podziemnego” Wojska Polskiego (do mundurów noszono opaski z literami WP) z obowiązującą hierarchią, strukturą wewnętrzną, musztrą i dyscypliną. Wymogiem (czasami nie do spełnienia) było występowanie partyzantów w mundurach WP sprzed 1939 roku (zgodnie z przepisami ubiorczymi z 1936 roku). Jeżeli w oddziale był tylko jeden mundur, to nosił go dowódca oddziału. Jeśli partyzant działał w ubraniu cywilnym, musiał mieć czapkę z orzełkiem WP.
Każdy widz, który zada sobie trochę trudu i porówna filmowy obraz akowców z materiałami fotograficznymi w zasobach Internetu, może sobie wyrobić własne zdanie o sposobie potraktowania tematu przez „dbających o szczegóły” filmowców.
Długo szukałem wytłumaczenia, dlaczego twórcy filmu umieścili „Kopice, 170 km od Auschwitz” i „Gliwice, 50 km od Auschwitz”, należące do 1945 roku do III Rzeszy, na terenie Polski i z polskimi nazwami. Jedynym wytłumaczeniem jest chęć potwierdzenia słuszności używania określeń „Auschwitz – polski obóz koncentracyjny” lub „Auschwitz – obóz koncentracyjny na terenie Polski”. Mało kto zdaje sobie sprawę, że KL Auschwitz został założony na terytorium włączonym do III Rzeszy.
Należy stwierdzić, że polska telewizja publiczna dobrze zrobiła, emitując ten serial. Świadczy to o jej dobrej kondycji finansowej.
Zdaję sobie sprawę, że nie zobaczę w publicznej telewizji kilkunastu filmów o AK. Na przykład o działaniu dywersyjnej organizacji ZWZ „Wachlarz” na wschód od przedwojennej granicy Polski, o modelowej akcji odbicia przez por. „Ponurego” uwięzionych dywersantów z więzienia w Pińsku w 1943 roku czy o zmuszeniu warszawskiego Gestapo do wymiany ośmiu aresztowanych na uprowadzoną wcześniej spod domu publicznego „Nur fűr Deutsche” opancerzoną limuzynę, należącą do wyższego oficera Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (wśród uwolnionych była również dziewczyna żołnierza AK, który limuzynę Niemcom „podprowadził”). Również filmu o operacji przetransportowania z Warszawy na Nowogródczyznę kilkudziesięciu „spalonych” konspiratorów, pociągiem „Nur fűr Deutsche”, w mundurach Organizacji Todta, z podrobionymi dokumentami, słabą znajomością języka niemieckiego i z dużą dozą bezczelności (tzw. „Cyrk Borka” – pomysłodawcą i dowódcą operacji był major „Borek”, prawnuk i imiennik filarety Tomasza Zana). Tych filmów telewizja nie wyemituje… ponieważ ich nie wyprodukowano.
Telewizja nie pokaże również filmu o mało znanym fakcie inspekcji, na prośbę Niemców, Wału Atlantyckiego przez oficera Komendy Głównej AK, który posługiwał się dokumentami generała wojsk technicznych Wehrmachtu Juliusa von Hallmana (oficer ten po 1945 roku uczciwie odsiedział dwa wyroki więzienia, w tym jeden za „współpracę z okupantem”, łącznie 11 lat). W tym wypadku scenariusz został napisany jeszcze przez Jerzego Stefana Stawińskiego i czeka.
Ale przyznam się, że nie wiem, dlaczego telewizja do tej pory nie zakupiła i nie wyemitowała filmu o generale „Nilu”. Film jest, wpływy z abonamentu są, misja telewizji publicznej jest (zapisana w dokumentach). „Mein Mädchen, was willst du noch mehr?” – mógłby zapytać szefów TVP któryś z wielu pozytywnych bohaterów „Unsere Műtter, unsere Väter”.
komentarze