Podejmowali ludzi z jachtów i promów, okrętów i platform wiertniczych, poszukiwali rozbitków i zaginionych. Drugiej takiej jednostki nie ma w całej Polsce. Bo tylko Gdyńska Brygada Lotnictwa MW realizuje na Bałtyku działania ratownicze z powietrza. Załogi jej śmigłowców i samolotów wyruszały na akcje już ponad 800 razy.
To był rosyjski statek-przetwórnia. Nazywał się „Wiktor Chudiakow”. Sygnał nadał mniej więcej na wysokości Gdyni. Pomocy potrzebowała jedna z załogantek. St. chor. sztab. mar. Krzysztof Bilecki, wieloletni ratownik z załogi W-3WARM Anakonda, a dziś także szef zespołu ratowników, nie pamięta już, na co się uskarżała. Od tamtej chwili minęły całe wieki. Pamięta jednak, że pogodę przy starcie mieli wymarzoną – piękne słońce, morze spokojne. On sam jednak leciał z nosem przyklejonym do szyby, a w głowie kłębiły mu się tysiące myśli. Wszystko jednak poszło gładko. – Na pokład zjechałem, korzystając z liny. Marynarze wyprowadzili kobietę w średnim wieku. Kiedy mnie zobaczyła, przeżegnała się, ale nie wpadła w panikę – wspomina podoficer. Kilkadziesiąt sekund później obydwoje byli już w śmigłowcu. W ślad za nimi na górę wjechała torba. Kraciasta sumka, od których roiły się wówczas targowiska i dworce środkowo-wschodniej Europy, tyle że trochę mniejsza. Śmigłowiec ruszył w kierunku Gdańska, gdzie poszkodowana została przekazana personelowi medycznemu 7 Szpitala MW, a st. chor. sztab. mar. Bilecki w osobistym dzienniku lotów mógł odnotować swoją pierwszą akcję. – Różowym flamastrem – uśmiecha się. Zgrabna metafora, która sprowadza się do starej prawdy – grunt to dobrze zacząć...
Na różowo swój debiut w fotelu pierwszego pilota Anakondy mógłby spisać także kpt. mar. pil. Paweł Januszko. Choć w jego przypadku dla odmiany poprzeczka była zawieszona naprawdę wysoko. – Dostaliśmy wezwanie do poszkodowanego na jachcie. Od razu wiedziałem, że nie będzie łatwo. Ze względu na odległość, którą mieliśmy do pokonania, ale też specyfikę samej jednostki. Jacht jest mały, mocno kołysze się na falach, a przez wysoki maszt trudno podejść do jego pokładu. Aby opuścić ratownika, trzeba mocno kombinować – wspomina oficer. Ale kpt. mar. pil. Januszko miał już spore doświadczenie zdobyte w fotelu drugiego pilota. Do tego bystrą załogę. Udało się. Poszkodowany trafił na pokład śmigłowca, a potem do szpitala.
Dwaj lotnicy, dwie historie. Drobny wycinek z tego, czym mogliby się podzielić specjaliści od ratownictwa morskiego z Gdyni i Darłowa. Gdyńska Brygada Lotnictwa Marynarki Wojennej od 1994 roku pełni dyżury SAR. A liczba akcji, w których brały udział jej załogi, właśnie przekroczyła kolejną magiczną granicę.
Po pierwsze czekanie...
23 września śmigłowiec Anakonda poderwał się z lotniska w Gdyni-Babich Dołach. Poleciał nad Zatokę Gdańską, gdzie akurat operowała fregata ORP „Gen. T. Kościuszko”. Z pokładu okrętu załoga podjęła marynarza, którego następnie przetransportowała do szpitala. Lot trwał ledwie 36 minut. Tak właśnie wyglądała 800. akcja poszukiwawczo-ratownicza Gdyńskiej Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej. Potem było jeszcze kilka wylotów. W połowie grudnia licznik wskazywał 805. – Od 1994 roku nasze załogi pomogły 430 osobom – podkreśla kpt. mar. Marcin Kołodziejski, rzecznik BLMW. Choć zapewne statystyki można by podbić, bo śmigłowce wyruszały na akcje jeszcze przed tą datą. Tak było chociażby w styczniu 1993 roku, kiedy załoga Mi-14PS poszukiwała ofiar katastrofy promu „Heweliusz”.
Tak czy inaczej, pewne jest jedno – gdyńska brygada to jedyna w Polsce jednostka lotnicza prowadząca akcje ratunkowe na Bałtyku. Obszar jej odpowiedzialności obejmuje wody terytorialne i wyłączną strefę ekonomiczną, czyli akweny, gdzie Polska ma prawo do eksploatacji złóż naturalnych. Łącznie to rejon równy 30 tys. mkw. Na tym jednak nie koniec. Maszyny ratownicze z BLMW nierzadko bowiem wyruszają w głąb lądu. Załogi dyżurne sprawują pieczę nad pasem wybrzeża o szerokości 100 km, ale jeśli trzeba, śmigłowce mogą zostać wysłane jeszcze dalej. W 1997 roku, podczas powodzi stulecia na przykład, lotnicy ewakuowali mieszkańców zalanych wsi i miasteczek.
Załogi BLMW pełnią całodobowe dyżury w Gdyni-Babich Dołach i Darłowie. – W każdej z tamtejszych baz w gotowości pozostaje śmigłowiec W-3WARM Anakonda. Maszyny dodatkowo wspierane są przez samolot patrolowo-rozpoznawczy Bryza z bazy w Siemirowicach – tłumaczy kpt. Mar. Kołodziejski. Sygnał do rozpoczęcia działań przychodzi z Centrum Operacji Morskich-Dowództwa Komponentu Morskiego w Gdyni. Zadanie do realizacji w formie rozkazu przekazuje dyżurny operacyjny ratownictwa. W zależności od tego, w jakim regionie doszło do zdarzenia, dysponowany jest śmigłowiec z jednej ze wspomnianych baz. Kolokwialnie rzecz ujmując – leci ten, który jest w stanie szybciej dotrzeć na miejsce. Bo podczas akcji liczy się każda minuta. Sam dyżur jednak, jak zgodnie podkreślają lotnicy, to przede wszystkim czekanie.
Załoga pojawia się w bazie przed siódmą. Lotnicy pierwsze kroki kierują do śmigłowca – sprawdzają działanie poszczególnych urządzeń i systemów. Podrywają maszynę ponad płytę lotniska i opuszczają na linie ratownika. Potem zapoznają się z prognozą pogody oraz rozkładem ćwiczeń na okolicznych poligonach. Jeśli zajdzie taka potrzeba, będą mogli przelecieć nawet przez strefy zamknięte, ale dla własnego bezpieczeństwa muszą skompletować informacje o potencjalnych zagrożeniach. Na koniec lotnicy przygotowują swoje kombinezony – piloci tzw. MUP-y, ratownik i technik specjalne nieprzemakalne skafandry. W razie wypadku zwiększą szansę na przetrwanie w zimnych wodach Bałtyku, zanim nadejdzie pomoc. Wreszcie o ósmej załoga rozpoczyna dyżur, który potrwa przez dobę. Z jednej strony lotnicy cały czas pozostają w trybie czuwania – kontrolują pogodę i sytuację na lotniskach zapasowych. Z drugiej... starają się oderwać myśli od tego, co może się wydarzyć w każdej chwili. Czytają, rozmawiają, oglądają telewizję, ten ćwiczy, tamten coś pichci. Chodzi o to, by zebrać siły – zarówno te fizyczne, jak i mentalne. – Oczywiście na początku bywa to trudne, ale z wiekiem i stażem przychodzi spokój. Ja sam podczas dyżuru staram się jak najwięcej wypoczywać, kiedy to tylko możliwe, złapać trochę snu. I nie mam z tym problemu – przyznaje kpt. mar. Januszko. A st. chor. sztab. mar. Bilewski dodaje: – Chyba każdy z nas życzyłby sobie tego, by dyżur upłynął na piciu kawy i graniu w karty. Bo choć nasza służba potrafi być fascynująca, każdy wylot oznacza, że gdzieś komuś przytrafiło się nieszczęście... Rozpamiętywanie tego nie ma jednak sensu. W rozładowaniu napięcia pomagają też codzienne rytuały. – W moim przypadku to rodzaj „trepozy” – śmieje się st. chor. sztab. mar. Bilewski. – Swoje rzeczy na przykład zawsze rozkładam w ten sam sposób i w tym samym miejscu. Kombinezon, rękawice, buty. Wszystko musi leżeć zawsze na tym, a nie innym kafelku – dodaje.
To się przydaje także później, kiedy zabrzmi dzwonek alarmowy, a czas przyspieszy.
Łódka bez sternika
Co jest w tej pracy najtrudniejsze? – Ratownik w każdej chwili musi być gotowy na to, by zmierzyć się z wysokością i morzem, które na naszej szerokości geograficznej nie jest ani ciepłe, ani błękitne. Na plus przemawia chyba tylko to, że nie ma w nim rekinów – żartuje st. chor. sztab. mar. Bilewski. A przecież przełamanie naturalnego lęku przed żywiołem to zaledwie pierwszy krok. – Na dole czeka na nas człowiek: ranny, chory, nierzadko przestraszony. Ratownik musi mu pomóc, przejąć kontrolę nad sytuacją – tłumaczy. Pół biedy, jeśli poszkodowany znajduje się na pokładzie statku, kutra, łodzi, gdzie jest sucho i z reguły bezpiecznie. Gorzej, jeśli dryfuje w morzu. – W każdej sytuacji poszkodowany musi się poddać woli ratownika i z reguły tak się dzieje. Zdarzają się jednak zachowania niepożądane, w skrajnych przypadkach agresywne. Wtedy mimo wszystko należy zachować spokój i opanowanie, ponieważ tutaj chodzi o życie – zarówno nasze, jak i samego poszkodowanego – przekonuje podoficer. Odrębną kategorię stanowią ludzie skłonni traktować przylot śmigłowca jak domową wizytę lekarza. – Oczekują, że ratownik do nich zejdzie, opatrzy i pozwoli płynąć dalej. A to, niestety, tak nie działa – przyznaje st. chor. sztab. mar. Bilewski. Pracy ratownikom nie ułatwiają też gapie. – Z nimi mamy do czynienia na promach. Gromadzą się z telefonami komórkowymi, chcą wszystko widzieć z bliska, uwiecznić niecodzienną dla nich sytuację – opowiada podoficer.
Z innymi trudnościami zmagają się piloci. – Pilotowanie śmigłowca nad morzem to specyficzne zajęcie – mówi kpt. mar. Januszko. – Zwłaszcza przy kiepskich warunkach atmosferycznych i po zmroku, kiedy powierzchnia morza zlewa się z niebem, a o punkty orientacyjne trudno. Poszukiwanie małych jednostek, nie mówiąc o rozbitkach, staje się wtedy naprawdę trudne. Angażuje całą załogę. Może poza dowódcą, który musi się skupić na pilotowaniu i śledzeniu przyrządów – zastrzega. Wyzwaniem jest także samo podchodzenie do jednostek, zwłaszcza małych, jak wspomniane jachty.
Załoga śmigłowca jest związana licznymi procedurami. Z drugiej jednak strony jej członkowie muszą myśleć i działać elastycznie. Jakkolwiek banalnie by to brzmiało – powinni być przygotowani na to, że życie w każdej chwili może zaskoczyć. – Nie tak dawno mieliśmy wezwanie do poszkodowanego na jachcie. Na miejscu był już jednak cywilny statek SAR. Porozumieliśmy się więc z jego załogą. Oni zabrali poszkodowanego do siebie i odeszli na bezpieczną odległość, a my podjęliśmy go z ich pokładu. Tak było łatwiej, bo uniknęliśmy manewrowania wokół masztu – relacjonuje kpt. mar. Januszko i dodaje, że załoga strategię działania opracowuje zwykle do ostatniej chwili. Innym razem dowodzona przez niego załoga dostała sygnał, że pomocy potrzebuje pasażerka promu, który płynie z Litwy do Niemiec. Kobieta była w ciąży i gorzej się poczuła. – Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że zdążyła urodzić. Lecieliśmy po jedną osobę, wracaliśmy z dwoma – opowiada oficer. W pamięć zapadło mu także wezwanie do pewnego jachtu. Jego kapitan wracał z samotnych regat i w pewnym momencie bliscy utracili z nim kontakt. – Polecieliśmy gdzieś w okolice Bornholmu. Namierzyliśmy łódź. Szła pod pełnymi żaglami, ale na pokładzie nikogo nie dostrzegliśmy. Nikt też nie odpowiadał na wezwania przez radio. Chcieliśmy pomóc, ale nie byliśmy w stanie podejść i stanąć w zawisie. Nie pozostało nam nic innego jak powrót do bazy – wyznaje kpt. mar. pil. Januszko. Na szczęście ta historia zakończyła się szczęśliwie. Do jachtu dotarł statek SAR i wtedy okazało się, że kapitan jest pod pokładem – cały i zdrów. Po prostu miał uszkodzone radio. Lotnicy mogli odetchnąć. – Najgłębiej w człowieku siedzą zawsze akcje zakończone niepowodzeniem. Pamiętam na przykład poszukiwania chłopców, którzy weszli z brzegu do wody i przepadli. Okazało się, że nie przeżyli. Widok ciał i wspomnienie emocji, jakie mu towarzyszą, trudno potem wyrzucić z głowy. Często zostają z nami na całe życie – zaznacza kpt. mar. pil. Januszko. Choć w ostatecznym rozrachunku setki historii pisanych na różowo zawsze wezmą górę.
Ale te kilkaset akcji to nie tylko robota lotników. Kpt. mar. Kołodziejski: – Przy okazji warto wspomnieć o ludziach, których na co dzień nie widać, choć wykonują tytaniczną pracę, dzięki której lotnicy morscy mogą nieść pomoc innym, a są to: technicy, służby inżynieryjno-lotnicze, obsługa wieży, służby dyżurne. Jest to szereg żołnierzy i pracowników resortu obrony narodowej, dzięki których pracy i zaangażowaniu załogi SAR z Gdyńskiej Brygady Lotnictwa MW wykonują operacje lotnicze związane z poszukiwaniem i ratownictwem na morzu na najwyższym poziomie.
autor zdjęć: Bartek Bera, kmdr. ppor. Marcin Braszak
komentarze