W całej Holandii nie ma bardziej polskiego miasta. 80 lat temu Breda została wyzwolona przez 1 Dywizję Pancerną gen. Stanisława Maczka, w mieście zaś do dziś żyją potomkowie jego żołnierzy. Ślady wojennej historii spotkać tam można niemal na każdym kroku, a pamięć o wydarzeniach sprzed lat wykracza daleko poza ramy oficjalnych instytucji.
Frans Ruczynski: – Początki były bardzo trudne. Ojciec nie znał języka, ledwie kilka słów po niemiecku, nie miał pieniędzy, musiał pracować w fabryce od wczesnego ranka do wieczora. Ale to był wyjątkowo silny człowiek. Dał radę.
Merijn Cuber: – Jestem dumnym wnukiem dwóch polskich żołnierzy, którzy walczyli w szeregach dywizji generała Maczka. Obaj spoczywają na cmentarzu w Ginneken. Tam gdzie inni nasi chłopcy. Nasi chłopcy... Właśnie tak ich nazywamy w naszej dzielnicy.
Karolina Maczek-Skillen: – Nazwę Breda poznałam już jako dziecko. Dziadek miał różne pamiątki, na których się to słowo przewijało. Ale ja jeszcze niewiele z tego pojmowałem. Dopiero później zrozumiałam, jak wyjątkowe to miejsce ...
Realizacja: Łukasz Zalesiński, Marcin Kopeć/ ZbrojnaTV
Marsz pancerniaków
Fransa Ruczynskiego wyławiam z tłumu na cmentarzu w Oosterhout. Rozpoznajemy się z daleka, choć wcześniej się nie spotkaliśmy. W ciągu ostatnich dni wytrwale jednak korespondowaliśmy, a Frans słał mi zdjęcia. Choćby to jak w towarzystwie rodziny idzie przez Walk of Fame. Tak nazywany jest szlak, którym pod koniec października 1944 roku do Bredy wkroczyły oddziały 1 Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka. Dziś wzdłuż ulic prowadzących do centrum miasta wiszą banery z wizerunkami polskich żołnierzy, a na domach powiewają pamiątkowe flagi z białym orłem. Breda świętuje 80. rocznicę wyzwolenia.
Przystajemy z boku, zaczynamy rozmawiać. I tak od słowa do słowa przenosimy się do niewielkiej warmińskiej wsi o nazwie Zielkowo. Tam właśnie w 1919 roku urodził się ojciec Fransa – Konrad Ruczyński. – Dorastał w gospodarstwie rodziców, ale nie chciał pracować na roli. Marzył o tym, by zostać organistą – opowiada Frans. Potem jednak wybuchła wojna i Konrad został przymusowo wcielony do Wehrmachtu. Podobny los spotkał przeszło 400 tysięcy Polaków, którzy mieszkali na ziemiach polsko-niemieckiego pogranicza. Latem 1944 roku Konrad trafił na front zachodni, gdzie szybko dostał się do alianckiej niewoli. Miał do wyboru – obóz jeniecki albo służba w polskiej armii. Sprawa była dla niego jasna. Wkrótce dołączył do 1 Dywizji Pancernej gen. Maczka.
Niemniej powikłane okazały się losy przodków Merijna Cubera, z którym spotykam się na cmentarzu w Ginneken. – Dziadek od strony ojca, Władysław Cuber, pochodził ze Stanisławowa. Po wybuchu wojny miasto znalazło się pod sowiecką okupacją, a on sam został zesłany na Syberię. Rosję opuścił wraz z Armią Andersa. Przez Iran i Bliski Wschód dotarł do Afryki, by końcu wylądować w Wielkiej Brytanii. Tam właśnie dołączył od oddziałów gen. Maczka – opowiada Merijn. Drugi z dziadków, Edmund Lewandowski, urodził się w Toruniu. Walczył w wojnie obronnej 1939 roku, po kapitulacji Warszawy zaś wpadł w ręce Niemców. Wraz z kolegą zdołał jednak zbiec z transportu do obozu jenieckiego. Po miesiącach tułaczki dotarł na południe Francji, stamtąd los rzucił go do Tunezji i Algierii, gdzie ostatecznie wsiadł na statek płynący do Wielkiej Brytanii. I tym razem jednak nie obeszło się bez przygód. W Cieśninie Gibraltarskiej statek został trafiony torpedą przez niemiecki okręt podwodny i poszedł na dno. Edmund cudem uniknął śmierci. Ostatecznie jednak dotarł do Liverpoolu, a wkrótce ponownie założył polski mundur.
Tymczasem latem 1944 roku 1 Dywizja Pancerna zostaje przerzucona do Normandii. U boku sił alianckich prze na wschód, rozbijając kolejne niemieckie oddziały. We wrześniu wkracza do Holandii. – Maczek powtarzał swoim żołnierzom: „Pamiętajcie, że ludzie, którzy tutaj mieszkają, są naszymi przyjaciółmi. Walczcie tak, żeby nie przysporzyć im cierpień i strat” – przypomina Frans Ruczynski.
27 października polscy żołnierze otrzymują rozkaz zdobycia Bredy.
„Możesz zostać, to zostań”
Breda to stolica Brabancji – pełna zabytków, pocięta przez kanały, tchnąca urokiem wąskich brukowanych uliczek. Dla Niemców stanowiła ważny węzeł komunikacyjny. – Okupacja w Holandii nie przybierała takich form jak w Polsce. Zdarzały się oczywiście bombardowania, zwłaszcza na początku i pod koniec wojny, Niemcy prześladowali też Żydów, ale przeciętnym Holendrom żyło się w miarę znośnie – przyznaje Ruczynski. Niemniej wszyscy z utęsknieniem czekali na wyzwolenie.
Walki o miasto rozpoczęły się 28 października. Polacy nie przypuścili jednak frontalnego ataku. Zamiast uderzyć od wschodu, tak jak spodziewali się Niemcy, wojska okrążyły miasto i ruszyły na nie od zachodniej strony. – Generał Maczek nie chciał niszczyć miasta, dlatego zrezygnował z używania artylerii, a podczas samego szturmu zamiast czołgów puścił przodem piechotę – tłumaczy Ruczynski. Strat nie udało się rzecz jasna uniknąć, lecz były one stosunkowo niewielkie. W samym mieście zginęło około 40 polskich żołnierzy, kolejnych stu poniosło śmierć w starciach o sąsiednie miejscowości. 29 października Breda była wolna.
Żołnierze Maczka spotkali się z entuzjastycznym przyjęciem. Holendrzy tłumnie wylegli na ulice, wiwatując. Na murach miasta pojawiły się liczne napisy w ojczystym języku wyzwolicieli: „Dziękujemy wam Polacy”. Zanim maczkowcy poszli dalej, ku niemieckiemu Wilhelmshaven, spędzili w Bredzie pięć miesięcy. Zostali po części zakwaterowani u holenderskich rodzin. Często to wspólne życie owocowało silnymi więzami, ten i ów się zakochiwał... Mało kto jednak przypuszczał, że tak wielu Polaków już niebawem osiądzie tutaj na stałe.
Po wojnie spora grupa maczkowców powróciła do miasta, które tak dobrze zapisało się w ich pamięci. Ale los tych młodych ludzi nie był jeszcze przesądzony. – Ojciec mógł wrócić do kraju. Do Bredy przyjechał nawet oficer wysłany przez nowe polskie władze, który rozpytywał, kto ma taki zamiar – opowiada Ruczynski. Ale Konrad się wahał. Zdążył się już ożenić z holenderską dziewczyną, poza tym nie bardzo wiedział, co go w Polsce czeka. Skontaktował się ze swoim ojcem, a dziadkiem Fransa. A ten powiedział mu: „U nas miasta zrujnowane, roboty nie ma, bieda... Jeśli możesz sobie ułożyć życie tam, gdzie jesteś, to lepiej zostań”. I Konrad został. Podobną decyzję podjęli dziadkowie Merijna Cubera i wielu, wielu innych. W Bredzie zostało łącznie 300 maczkowców. 50 z nich niebawem ruszyło do Kanady, Australii czy USA, ale pozostali zapuścili korzenie.
Szybko mieli jednak poczuć, jak trudna może być emigracja.
O dziadku, który okazał się generałem
Nie znali miejscowego języka, nie mieli pieniędzy, a choć sytuacja gospodarcza w Holandii bez wątpienia pozostawała lepsza niż w Polsce, również tutaj brakowało pracy i mieszkań. Ludzie nierzadko byli zdani na pomoc państwa, a młodzi małżonkowie pomieszkiwali kątem u rodziców. – Moi teściowie początkowo wcale nie cieszyli się, że mama wychodzi za polskiego żołnierza, ale ostatecznie to zaakceptowali. Ojciec znalazł zatrudnienie w jednej z fabryk. Każdego dnia zaczynał pracę o 7:30, a kończył wieczorem. To było niezwykle ciężkie i wyczerpujące zajęcie, ale dał radę – podkreśla Frans Ruczynski. – Był bardzo silnym człowiekiem i wspaniałym ojcem. Miałem z nim bardzo dobry kontakt – wspomina.
Ale ciężkiej próbie zostali poddani nie tylko szeregowi żołnierze. Chyba jeszcze trudniej mieli ich dowódcy. Gen. Maczek, w odróżnieniu od wielu swoich podwładnych, nie mógł nawet myśleć o powrocie do Polski. Nowe – komunistyczne – władze widziały w nim naturalnego wroga. W 1946 roku pozbawiły go nawet polskiego obywatelstwa. Maczek mieszkał już wówczas w szkockim Edynburgu. A że nie bardzo mógł liczyć na wsparcie Brytyjczyków, imał się różnych zajęć. Był robotnikiem, sprzedawcą, wreszcie barmanem. Miał żonę i troje dzieci, a utrzymanie rodziny wymagało poświęceń... – Pamiętam nasze wspólne spacery, kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką. Dziadek trzymał mnie za rękę, a ja czułam taki ogromny spokój i cierpliwość, które od niego biły. Miałam poczucie, że nic złego mnie przy nim nie spotka – opowiada Karolina Maczek-Skillen, wnuczka generała. O wojennej przeszłości Maczek mówił wtedy raczej niewiele. – Pewnego dnia w szkole rozmawialiśmy o wojnie i żołnierzach. Po lekcjach przybiegłam pędem do domu i od drzwi zaczęłam wykrzykiwać: „Dziadzio, dziadzio! Czy dziadzio był żołnierzem?!”. A dziadek na to: „Cóż, ja byłem generałem...”. Pamiętam moje ogromne rozczarowanie: „Jak to? Generałem?”. Tak bardzo liczyłam, że mam w domu prawdziwego żołnierza... Niczego jeszcze wówczas nie rozumiałam – śmieje się pani Karolina. Mniej więcej wówczas poznała też nazwę „Breda”. Generał miał w mieszkaniu różne pamiątki, w których się to słowo przewijało. Dla dziewczynki długo jednak pozostawało ono pustym dźwiękiem. Dopiero kilka lat później miała zrozumieć, jak wiele znaczy dla jej dziadka. Ale najpełniej poczuła to chyba dopiero podczas pogrzebu generała.
W Bredzie i okolicach zostali pochowani jego żołnierze. On sam chciał spocząć pośród nich. Kiedy w 1994 roku zmarł w wieku 102 lat, jego życzeniu stało się zadość. Ciało generała zostało złożone do grobu na cmentarzu wojskowym Ettensebaan. W mieście zaroiło się wówczas od biało-czerwonych flag. – Pamiętam, że zapytałam wówczas wujka: „Dlaczego mieszka tutaj tak dużo Polaków”? A wujek odpowiedział: „To nie Polacy wieszają te flagi, lecz Holendrzy” – opowiada Karolina Maczek-Skillen.
Generał był już wówczas honorowym obywatelem Holandii. Pod wnioskiem o nadanie mu tego tytułu podpisało się 40 tysięcy mieszkańców Bredy.
Dla tych, co z Maczkiem
Bo Breda to faktycznie miejsce wyjątkowe. Pamięć o 1 Dywizji Pancernej jest tutaj ciągle żywa, i to nie tylko za sprawą przedstawicieli nowej Polonii, czy potomków żołnierzy, którzy choć noszą polskie nazwiska, w języku dziadków i pradziadków już nie mówią. Wojenna historia siedzi także w głowach Holendrów, niemających w sobie ani grama polskiej krwi. Jak choćby w głowie Leona Deckersa z Loco's Breda, czyli klubu kibica zespołu piłkarskiego NAC Breda.
– Faktycznie, nie mam żadnych rodzinnych powiązań z Polską. Dla mnie jednak wystarczy, że jestem mieszkańcem Bredy. Wiem, jak wiele zawdzięczamy polskim żołnierzom – tłumaczy. Spotykamy się w sobotnie przedpołudnie, przed stadionem. Leon chętnie przystaje na rozmowę, choć akurat tego dnia ma prawdziwe urwanie głowy. Kiedy ustawiamy go przed kamerą, wokół nerwowo krąży jego kolega. Za kilka, góra kilkanaście minut muszą ruszyć busem do centrum, by coś tam jeszcze zawieźć. Dziś wielki dzień. Wieczorem NAC Breda gra mecz ligowy z RKC Waalwijk. Rywal może niezbyt mocny – po dziewięciu kolejkach w Eredivisie, czyli najwyższej klasie rozgrywkowej w Holandii, zajmuje ostatnie miejsce z jednym zaledwie punktem (Breda jest ósma) – ale tym razem nie o klasę przeciwnika chodzi. Spotkaniu ma towarzyszyć wyjątkowa oprawa, która upamiętni 80. rocznicę wyzwolenia miasta. – Pokażemy największy baner, jaki kiedykolwiek zrobiliśmy. Pracowaliśmy nad nim przez kilka ostatnich tygodni – tłumaczy Leon, a jego kolega nie przestaje nerwowo spacerować. – Ok, mogę czekać, mogę czekać – rzuca wreszcie z teatralnym gestem i wybucha śmiechem.
Loco's Breda pierwszą dużą oprawę ku czci polskich żołnierzy przygotowali pięć lat temu – przy okazji 75. rocznicy odbicia miasta z rąk Niemców. Kiedy piłkarze wychodzili na murawę, na jednej z trybun pojawił się ogromny baner z symbolami 1 Dywizji Pancernej, archiwalnymi zdjęciami maczkowców oraz napisem „Dzięki”. Pomysłodawcą był właśnie Leon. – Zwykle w kontekście wyzwolenia Bredy przywoływana jest postać gen. Maczka. A my chcieliśmy pokazać także ludzi, którzy stali za nim. Jego żołnierzy – wyjaśnia. W akcję włączył się sam klub, który wydał specjalne oświadczenie poświęcone polskim pancerniakom. Na 80. rocznicę poszedł jeszcze dalej. U progu sezonu w internecie opublikowany został krótki film. Miał przypomnieć wydarzenia sprzed lat, a także poinformować kibiców, że przez najbliższy rok piłkarze NAC Breda będą rozgrywać mecze w specjalnych koszulkach. Klub przygotował dwa komplety – z myślą o meczach rozgrywanych przez zespół na własnym stadionie i na wyjeździe. Koszulki zdobią zdjęcia maczkowców, nazwiska poległych żołnierzy i emblemat z husarskimi skrzydłami oraz podziękowaniem. Tuż przed samymi obchodami w klubowym sklepie pojawiła się koszulka numer trzy. Na niej z kolei można zobaczyć fotografię z historycznego meczu, który krótko po wojnie piłkarze z Bredy rozegrali z żołnierzami 1 Dywizji Pancernej. Leon ma ją akurat na sobie. Kiedy kończymy rozmawiać, zdejmuje sweter i prezentuje T-shirt. – Jest poniekąd inspirowana naszym pierwszym banerem – przyznaje. Właśnie w takich koszulkach wieczorem piłkarze NAC Breda wychodzą na mecz. Kilka chwil później sygnał do rozpoczęcia meczu daje 101-letni kpt. Eugeniusz Niedzielski, ostatni żyjący weteran bitwy o Bredę. Kopie piłkę, a chwilę później na trybunie zajmowanej przez fanów gospodarzy pojawia się potężnych rozmiarów biało-czerwona flaga z polskim napisem „Pamiętamy”. Litery ułożone zostały z archiwalnych zdjęć, które przedstawiają sceny ze świeżo wyzwolonego miasta. O klubie z Bredy znów staje się głośno w Holandii i Polsce. Satysfakcja tym większa, że w sobotni wieczór piłkarze wygrywają także na boisku. Pokonują Waalwijk 4:1.
Wigilia dla chłopaków
Ale ta opowieść nie kończy się na okazjonalnych gestach. „Polska” historia jest doskonale widoczna w przestrzeni publicznej. I nie chodzi tylko o grób dowódcy 1 Dywizji Pancernej i wojenne cmentarze z równymi rzędami białych krzyży. Pamiątką po maczkowcach jest podarowany miastu czołg – zdobyta na Niemcach pantera, która stoi przy jednym z miejskich parków. Kilkadziesiąt kroków dalej w niego strzela kolumna przez miejscowych zwana Pools Monument, czyli polski pomnik. Na jej szczycie – dwa orły splecione w morderczym uścisku. Polski bierze górę nad niemieckim. Wokół kolumny rabaty obsadzone biało-czerwonymi kwiatami. Jest też Maczek Memorial, czyli poświęcone polskim żołnierzom muzeum, które stanęło w pawilonie przylegającym do cmentarza Ettensebaan. Zaglądam tam przy okazji rocznicowych uroczystości. W niewielkiej kafejce można napić się kawy, kupić okolicznościową koszulkę albo szalik NAC Breda. W kolejnej sali zgromadzone zostały pamiątki po maczkowcach, w tym najważniejsza – generalski mundur dowódcy 1 Dywizji Pancernej. Przy jednym z rozmieszczonych na sali stanowisk informacyjnych podnoszę słuchawkę i chłonę odgłosy walk. Lektor czyta wspomnienia żołnierzy, dostępne po polsku, angielsku i niderlandzku. Na dużym ekranie w rogu sali trwa projekcja filmu o wojennej pożodze, która pustoszyła Europę i drodze do zwycięstwa.
Maczek Memorial został otwarty jesienią 2020 roku, ale historia ekspozycji jest znacznie starsza. Pomysł narodził się niemal 30 lat temu. Niewielkie początkowo muzeum założone zostało w koszarach holenderskiej armii. Opiekował się nim Frans Ruczynski. – Sam przez blisko 40 lat byłem wojskowym. Dosłużyłem stopnia podpułkownika. Miałem poczucie, że polskim żołnierzom należy się godne upamiętnienie – zaznacza. W 2015 roku placówkę trzeba było jednak zamknąć, bo wojsko potrzebowało przestrzeni na ośrodek szkoleniowy. – Rozpoczęliśmy zbieranie funduszy. Łącznie dzięki władzom miasta i innych instytucji udało się zgromadzić niemal dwa miliony euro – mówi Ruczynski. Kilka lat później ruszyła budowa, w którą włączył się też polski resort kultury i Muzeum Historii Polski. Dziś Maczek Memorial to prężnie działająca placówka, która mocno zaznacza swoją obecność na kulturalnej mapie Brabancji. – Moje zadanie zostało zakończone. Z dumą mogę powiedzieć, że zasiałem ziarno, ale bez zaangażowania ogromnej rzeszy ludzi ta praca by się nie udała – podkreśla Ruczynski.
Tymczasem pamięć o żołnierzach gen. Maczka ma w Bredzie także wymiar pozainstytucjonalny. Trwa na poziomie rodzin, ale też niewielkich sąsiedzkich wspólnot. Tak jak w dzielnicy Ginneken, gdzie na lokalnym cmentarzu odnaleźć można wojskową kwaterę. – To wydarzyło się dokładnie 28 października 1944 – opowiada Merijn Cuber. – Żołnierze 9 Batalionu Strzelców przypuścili szturm na niemieckie pozycje. Nie wszystko poszło po ich myśli. Czterech zginęło. Nazajutrz ich kapelan zapytał lokalnego księdza, czy znajdzie się miejsce, żeby ich pochować. Znalazło się. Potem na cmentarzu pogrzebani zostali kolejni żołnierze z pułku. Każdego roku przychodzimy tu w Wigilię, by zapalić im znicze. To stary polski zwyczaj. I kiedy pewien czas temu pojawiła się propozycja, by przenieść te groby na cmentarz Ettensebaan, ludzie powiedzieli: „nie, one muszą zostać u nas”. W końcu leżą tutaj nasi chłopcy.
Berlin po latach
– Co pamiętam z tamtych dni? – kpt. Eugeniusz Niedzielski na chwilę zawiesza głos. Jest już wyraźnie zmęczony całodzienną fetą, podczas której były jednym z głównych bohaterów. Wczoraj jechał jeepem przez miejski deptak. Na jego widok miejscowi, którzy korzystając z ciepłego dnia oblegali ogródki pubów i kawiarni, podrywali się z miejsc i klaskali. W taki sam sposób Holendrzy reagowali zresztą na każdy polski mundur – czy to żołnierza, czy to członka grupy rekonstrukcyjnej. – Co pamiętam z tamtych dni? Byłem młodym chłopakiem, kierowcą czołgu. Jechałem tam, gdzie kazali dowódcy, świat widziałem jedynie przez wąską szczelinę w pancerzu. Pamiętam, że Holendrzy przyjęli nas dobrze. Ale to co dziś przeżywam tutaj jest po prostu wspaniałe – zaznacza kpt. Niedzielski. Sędziwy weteran może czuć satysfakcję, której przecież nie dane było doświadczyć całej rzeszy jego kolegów. Bo choć 80 lat temu w Bredzie historia pokazała im swoją lepszą twarz, z większością z nich los obszedł się brutalnie. – Ojcu do końca życia towarzyszyły gorycz i rozczarowanie – przyznaje Edmund Kwidziński, syn nieżyjącego już żołnierza 1 Dywizji Pancernej. – Nie mógł zrozumieć, dlaczego Polaków nie dopuszczono do defilady zwycięstwa w Londynie. Dlaczego ani on, ani jego koledzy nie postawili ostatecznie stopy w Berlinie. Dlatego pod koniec życia, kiedy miał już 90 lat, sam jeden, podpierając się laską, przeszedł pod Bramą Brandenburską. To była jego osobista, choć spóźniona defilada zwycięstwa...
autor zdjęć: Łukasz Zalesiński, Barbara Jamrocha
komentarze