Jeden z ojców niepodległości i ruchu ludowego, trzykrotny premier Polski – Wincenty Witos w latach II wojny światowej był już człowiekiem schorowanym, ale omylili się niemieccy i sowieccy okupanci, sądząc, że dzięki temu będą mogli gospodarza z Wierzchosławic wykorzystać do swoich niecnych celów. Również po wojnie komunistom nie udało się złamać ludowego przywódcy.
Bechowcy z godłem Polski. Fot. Wojskowe Biuro Historyczne
Aleksander Jackowski, wybitny antropolog kultury, etnograf i badacz sztuki ludowej, doświadczył podczas II wojny światowej losu zesłańca na „nieludzkiej ziemi”, a do Polski wrócił jako żołnierz armii Berlinga. Był w niej tzw. oficerem oświatowym. Po latach wnikliwie, uczciwie, a także z dużą dozą ironii wspominał doświadczenia „politruka” w 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Gros jej żołnierzy to byli chłopi z polskich Kresów, do których następnie dołączali poborowi z Polski Lubelskiej – także w przytłaczającej większości chłopskiego pochodzenia. Jak zauważył Jackowski, komuniści dzierżący zwierzchność polityczną nad tym wojskiem musieli z tego powodu jak ognia unikać wszelkich konotacji z sowieckim modelem gospodarki rolnej. Słowa „kolektywizacja”, „kołchoz” czy „sowchoz” były surowo zabronione, a sztandarowym hasłem – zaraz obok wyzwolenia Polski spod faszystowskiej okupacji – była reforma rolna.
Jackowski wspominał, że podczas zjazdu delegatów Związku Patriotów Polskich, w którym uczestniczył w grupie oficerów dywizji, miał okazję wysłuchać przemówienia Andrzeja Witosa. Nazywano go – zaznacza Jackowski – „tylko Witosem, by stworzyć sugestię, że chodzi tu o legendarnego przywódcę polskich chłopów. Tymczasem Andrzej był jedynie bratem, i to pozbawionym cech, które charakteryzowały Wincentego. Naiwny, łatwo idący na kompromis, pozbawiony instynktu politycznego i – oczywiście – charyzmy”. Istotnie, Andrzej Witos nie był politykiem tego formatu co jego starszy brat. Z zesłania w Republice Komi wyciągnęła go Wanda Wasilewska. 8 maja 1943 roku został nagle wezwany do komendantury NKWD i jakież było jego zdumienie, kiedy zamiast kolejnego wyroku, odczytano mu telegram następującej treści: „Komi ASRR – Objaczewo – Witos Andrzej. Proszę wziąć udział w posiedzeniu Związku Patriotów Polskich. Proszę zaraz przyjechać do Moskwy. Wanda Wasilewska”.
Akcja „Witos”
Później Wasilewska musiała kilka razy przypominać Andrzejowi Witosowi, komu zawdzięcza uwolnienie z dalekiego Komi, oraz że w każdej chwili na daleką rosyjską Północ może wrócić. Świadczyło to o tym, że wbrew temu, co wyżej napisał Aleksander Jackowski, młodszy brat sołtysa z Wierzchosławic nie był aż tak spolegliwy wobec komunistów. On także potrafił odpowiadać „nie” towarzyszom z Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, jeśli nie podobały mu się ich projekty związane z polską wsią. A w PKWN dzierżył niebagatelne stanowisko szefa resortu rolnictwa i reform rolnych. Zresztą odebrano mu je już wkrótce, bo w październiku 1944 roku.
Eksponując Andrzeja Witosa, w Moskwie przez cały czas jednak myślano, jak przeciągnąć na swoją stronę jego sławnego brata, i to przed końcem lipca 1944 roku, kiedy Armia Czerwona zajęła Lublin, by tam pod jej osłoną polscy komuniści mogli zainstalować swoją władzę. Zadanie dotarcia do Wincentego dostali dowódcy oddziałów spadochronowych, które tworzono z żołnierzy Polskiego Samodzielnego Batalionu Specjalnego lub partyzantów podległych Polskiemu Sztabowi Partyzanckiemu mającemu swoją bazę w Szpanowie na Wołyniu. Jednym z największych zgrupowań tego typu była Brygada „Grunwald” majora Józefa Sobiesiaka „Maksa”, którą na przełomie czerwca i lipca 1944 roku w kilku rzutach desantowano w lasach Kielecczyzny. Oficjalnie miała ona tam przeprowadzać akcje dywersyjne przeciwko niemieckim liniom komunikacyjnym i nawiązywać kontakty z miejscowymi oddziałami Armii Ludowej oraz Batalionów Chłopskich, z zastrzeżeniem, by w miarę możliwości nie wchodzić w konflikty z Armią Krajową i Narodowymi Siłami Zbrojnymi.
Jak wspomina major Sobiesiak, po odprawie przed wylotem dowódca Polskiego Sztabu Partyzanckiego generał Aleksander Zawadzki w osobistej rozmowie zlecił mu jeszcze jedno ważne zadanie: nawiązania kontaktu z dowódcą AL „Rolą” – Michałem Żymierskim, a także Wincentym Witosem. „Gdybyście na nich trafili, zawiadomcie nas o tym natychmiast drogą radiową. Potem zorganizujecie przyjęcie samolotu i odprawicie tych ludzi do sztabu Pierwszej Armii” – rozkazał generał Zawadzki. To pokazuje, jak ważny dla polskich komunistów i Stalina (który dobrze pamiętał rolę Witosa jako premiera w 1920 roku) był przywódca polskiego ruchu ludowego. Należy brać pod uwagę to, że Zawadzki stał na czele tajnego Centralnego Biura Komunistów Polskich, którego zadaniem było przejęcie władzy w Polsce.
„Maksowi” nie udało się wtedy dotrzeć do Witosa, który przebywał w ukryciu przed Gestapo. Na początku wojny Niemcy mieli wobec niego podobne plany jak Sowieci – by stanął na czele kolaboracyjnego rządu i uprawomocnił go własnym nazwiskiem. Witos zdecydowanie odmówił, został więc aresztowany, a następnie zwolniony z powodu złego stanu zdrowia i osadzony w areszcie domowym. Jego przyjaciele – mimo chronicznej już wtedy choroby ludowca – zdecydowali go wykraść i ukryć przed Niemcami, by ci znowu nie starali się go wykorzystać politycznie lub represjonować. Do Wierzchosławic powrócił w marcu 1945 roku i niedługo potem pojawiła się u niego grupa operacyjna NKWD wysłana przez samego generała Iwana Sierowa. Do dziś nie do końca wyjaśnione są motywy, jakimi kierowali się enkawudziści. Chorego Witosa, mimo jego protestów, zawieźli najpierw do Warszawy, a następnie do Brześcia, skąd być może chciano go przewieźć do Moskwy. Jednak Witos tak źle się czuł, że zawrócono do Warszawy. Tu starano się go przekonać do współpracy z Rządem Tymczasowym, ale też do spotkania z Bolesławem Bierutem. Wobec twardego „nie” i choroby odwieziono go z powrotem do Wierzchosławic.
Nie rezygnowano jednak z dalszych nalegań i rozmów z nim. Ostatecznie nie udało się go przewieźć do Moskwy, gdzie negocjowano utworzenie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, ale ogłoszono jego nominację na wiceprzewodniczącego Krajowej Rady Narodowej, choć nie potwierdził tego pisemną zgodą. Zresztą całe swoje siły, jakie mu jeszcze pozostały, skupił na przewodzeniu Polskiemu Stronnictwu Ludowemu, które powstało w sierpniu 1945 roku i do którego niemal od razu przeszedł jego brat Andrzej z większością działaczy stworzonego pod auspicjami komunistów Stronnictwa Ludowego.
Wincenty Witos zmarł 31 października, a prezesurę PSL objął jego dotychczasowy zastępca Stanisław Mikołajczyk. Pogrzeb trzykrotnego premiera Rzeczypospolitej zmienił się w wielką manifestację patriotyczną. Jak widać z powyższego, na tym etapie komunistom nie udało się zdominować ruchu ludowego ani przeciągnąć na swoją stronę najważniejszych przywódców chłopskich. Witos, mimo choroby, zachowywał do końca dwie cechy, które określały go jako wytrawnego polityka – wierność swoim przekonaniom i pragmatyzm. Kiedy enkawudziści Sierowa zawieźli go do Warszawy, spotkali się z nim wówczas Edward Ochab z ramienia Polskiej Partii Robotniczej i Stanisław Szwalbe z Polskiej Partii Socjalistycznej.
Na ich namowy do włączenia się w nurt nowej rzeczywistości politycznej odpowiedział, że powinni wiedzieć, iż „komunistów nie lubię. Ale muszę się z nimi liczyć. Są kontrahentem, który ma siłę. Musi więc dojść z nami do porozumienia. Wierzgająca polityka do niczego nie doprowadzi. Porozumienie trzeba zawrzeć ze Związkiem Radzieckim”. Słowa te pozornie przeczyły jego czynom, jak chociażby niezgodzie na wyjazd do Moskwy czy spotkaniu z Bierutem. Lecz przy tym wszystkim dyktował on jeden jedyny warunek, że rozmawiać i działać możemy, ale „jak równy z równym”. Witos stawiał sprawę jasno: nie ma mowy o żadnej kolaboracji!
Nie zmienimy Stenów na pepesze
Powróćmy w tym miejscu do majora Sobiesiaka i jego Brygady „Grunwald”. Zgodnie z przewidywaniami doszło do kontaktów i współpracy jego oddziału z AL i Batalionami Chłopskimi, a także z Armią Krajową. Uniknął również bratobójczych walk z NSZ-etem czy stacjonującą na Kielecczyźnie Brygadą Świętokrzyską. Te sukcesy „Maks” zawdzięczał w dużej mierze temu, że jego brygada była świetnie wyposażona w broń i zasilana w amunicję i sprzęt przez sowieckie lotnictwo. Stanowiła po prostu siłę, z którą należało się liczyć i z którą warto wchodzić w sojusze w walce z Niemcami. Jednak były tej współpracy granice, których nie wszyscy chcieli przekraczać, co uświadomiono „Maksowi” z najmniej przez niego spodziewanej strony, a mianowicie Batalionów Chłopskich.
Historię nieudanego skaptowania oddziału BCh do Brygady „Grunwald” wspomina jeden ze świętokrzyskich bechowców Stanisław Knefel „Orlik” ze Skotnik Dolnych w powiecie buskim. Był on żołnierzem oddziału BCh dowodzonego przez Stanisława Dorosiewicza „Dziekana”. Na początku lipca 1944 roku „Dziekan” przeszedł ze swoim oddziałem w lasy niedaleko wsi Kozieł. Na miejscu zarządził zbiórkę i oświadczył, że postanowił dołączyć do Brygady „Grunwald”. Zapewnił przy tym swoich partyzantów, że będą mieli z tego same korzyści. Przede wszystkim otrzymają nowoczesną broń, mundury i awanse. Skończy się „dziadowanie”. „Orlik” wspominał, że mimo tych obietnic, większość bechowców odebrała propozycję bardzo nieprzychylnie. Ten młody chłopak tak oddawał swe wątpliwości, jakie nim wówczas targały: „Podobnie jak moi koledzy ze Związku »Wici«, a następnie partyzanci BCh, pragnąłem Polski Demokratycznej, Ludowej, lecz w pełni niezależnej. Pragnąłem Polski potężnej, w granicach z okresu najlepszej świetności Rzeczpospolitej. Lecz moje pragnienia a rzeczywistość były niespójne. Po kilku dniach przybyliśmy do wioski Szumsko. Rozmowy nasze, dyskusje wśród nas, partyzantów, toczyły się nieprzerwanie. Dręczyło nas pytanie, czy my, żołnierze BCh, mamy pozostać w Armii Ludowej? Przecież BCh nie walczy o ideologię komunistyczną”.
Upłynęło kilka dni i oddział „Dziekana” odebrał obiecany zrzut broni i wyposażenia, dokonany przez samoloty sowieckie. Żołnierze założyli polskie mundury i uzbroili się w pepesze oraz erkaemy Diegtiariowa. Rozdzielili też między siebie sporo granatów. Kilka lat wcześniej takie skarby wywołałyby w oddziale wielki entuzjazm, ale obecnie bechowcy czuli, że biorąc tę broń, łamią przysięgę wojskową. Tymczasem wieści o poczynaniach „Dziekana” doszły do sztabu BCh. Niezwłocznie wysłano do jego obozu Piotra Pawlinę „Piotra” – jednego z najlepszych miejscowych dowódców BCh, darzonego przez żołnierzy autorytetem i zaufaniem, wsławionego niedawnym (10 czerwca) rozbiciem niemieckiego więzienia w Pińczowie, z którego uwolnił kilkuset więźniów. W obozie „Dziekana” zjawił się niezapowiedzianie i od razu zwołał zbiórkę oddziału. Zaskoczony Dorosiewicz nie oponował. Kiedy żołnierze stanęli na polanie w dwuszeregu, zabrał głos: „Mówił o tym – relacjonował Knefel – że do oddziału partyzanckiego BCh przyszliśmy z różnych placówek. Byliśmy tam zaprzysiężeni przez kierownictwo BCh, powołane przez ruch ludowy »Roch«. Jestem przekonany, mówił »Piotr«, że nadal czujemy się żołnierzami BCh, nadal pragniemy walczyć jako bechowcy, obce są nam idee komunistyczne. Pragnę, aby nowo tworzony oddział był oddziałem BCh, a naszym zadaniem walka z okupantem. Kto pragnie pozostać żołnierzem BCh, ten stanie ze mną w dwuszeregu. A więc uwaga, w dwuszeregu za mną, zbiórka!”.
Jak w swoich wspomnieniach podkreśla „Orlik”, w tym momencie nastąpiła najbardziej wzruszająca dla niego chwila podczas całej wojny: „Stojąc w nowym dwuszeregu, obejrzałem się. Na poprzednim miejscu pozostało ok. 30 chłopaków, a przeważająca większość, bo ponad 70 partyzantów, stanęło za nowym dowódcą, za »Piotrem«”. Następnie „Piotr” wydał rozkaz, by ci, którzy stanęli za nim, oddali broń otrzymaną z sowieckiego zrzutu. Zostali uzbrojeni na nowo – w brytyjskie Steny i zdobyczne niemieckie MP. „Dziekan” ze swoją grupą trzydziestu byłych już bechowców wszedł do Brygady „Grunwald” ze wszystkimi otrzymanymi od niej pepeszami i erkaemami. Nie trzeba bardziej sugestywnego symbolu, jak ten z oddaną sowieckim wysłannikom bronią. Jest to tym wymowniejsze, że głód broni w 1944 roku w oddziałach bechowskich wciąż był wielki.
Wróg numer jeden
Należy przyznać rację ministrowi bezpieczeństwa publicznego Stanisławowi Radkiewiczowi, który w 1945 roku tak mówił o Batalionach Chłopskich do swoich podwładnych: „Są one wobec nas w opozycji i faktycznie nie różnią się od AK”. Przekonywał także, by nie dać się uśpić sukcesom reformy rolnej, że najgroźniejszym przeciwnikiem władzy mieniącej się „ludową” jest Polskie Stronnictwo Ludowe Stanisława Mikołajczyka. I to przeciw PSL-owi bezpieka wytoczyła swoje największe działa. Także w podziemiu antykomunistycznym znalazło się sporo żołnierzy z bechowskim rodowodem, jak chociażby legendarny partyzant Podkarpacia Józef Cieśla „Topór” czy Mieczysław Wądolny „Mściciel” i wielu innych. Siepacze z UB stosowali wobec niepokornych bechowców te same metody, co w wypadku akowców: więzienia, tortury i mordy, często skrytobójcze, by nie nadwyrężyć sobie opinii „w terenie”. A „teren”, czyli polska wieś – mimo terroru i propagandy – nie dawał się i nie dał zmienić na sowiecką modłę. Witosowe „jak równy z równym” oznaczało w istocie, że „chłop potęgą jest i basta!”.
Cytaty pochodzą z książek autora „Zapomniani. Chłopi w Wojsku Polskim” i „15 sekund. Żołnierze polscy na froncie wschodnim”.
Tekst został opublikowny w kwartalniku „Polska Zbrojna. Historia” 1/2024.
autor zdjęć: Wojskowe Biuro Historyczne
komentarze