W wojnie polsko-bolszewickiej równolegle do walk na froncie trwała równie zażarta batalia o dostawy broni i wyposażenia dla będącego w coraz większych opałach Wojska Polskiego. Niebagatelna więc dla bolszewików była m.in. blokada dostaw dla Polski zorganizowana przez niemieckich dokerów w Wolnym Mieście Gdańsku. Strona polska próbowała temu przeciwdziałać wszelkimi sposobami – wysyłając do różnych państw swych agentów, aby mniej lub bardziej oficjalnie kupowali broń dla Wojska Polskiego.
Jednym z takich wysłanników był por. pil. Wiktor Willmann. Latem 1920 roku przyjechał do Wolnego Miasta Gdańska, aby od „niemieckich spekulantów” skupować samoloty, których armia niemiecka w wyniku ustaleń traktatu wersalskiego nie mogła używać i które niszczały w hangarach byłych wojskowych lotnisk kajzera. Nieprzypadkowo do Gdańska wysłano por. Willmanna. Ten pilot o niemieckich korzeniach w czasie I wojny światowej służył w lotnictwie armii austro-węgierskiej, a w 1918 roku za swą ojczyznę obrał Polskę. Bardzo szybko udowodnił, że nie był to koniunkturalizm. Jako pilot i jeden z pierwszych dowódców 1 Eskadry Wywiadowczej Dywizji Litewsko-Białoruskiej odznaczył się w walkach na Wołyniu. Do swej misji w Gdańsku nie podchodził zbyt entuzjastycznie, jak wspominał: „Danzing! - rozległ się ostry głos niemieckiego konduktora. Wziąłem swą walizeczkę i wysiadłem z wagonu. Ogarnęła mnie złość na myśl, że muszę tutaj włóczyć się po obcym mieście i skupować stare samoloty, a tam w kraju wre bój nieledwie pod murami stolicy, bo było to pamiętne lato Cudu nad Wisłą. Przyzwyczajony od najmłodszych lat do obcisłych mundurów, czułem się nieswojo, będąc pierwszy raz w życiu w cywilnym ubraniu”.
„Lotnicze eldorado” we Wrzeszczu
Willmann przyznawał, że nie musiał nawet szukać biznesmenów gotowych sprzedać samoloty dla armii polskiej. Jeszcze nie zdążył się dobrze rozpakować, kiedy do drzwi jego hotelowego pokoju zapukał pierwszy interesant. To pokazało porucznikowi, jak dobrze zorganizowany jest podziemny rynek w Gdańsku. Gościem okazał się barczysty, jasnowłosy Niemiec, który szeptem oświadczył, że ma kilka samolotów i to gotowych do użytku. Na pytanie, ile chce za jedną maszynę, odpowiedział: „Für Polen hab ich einen Extra Preis gemacht; nur funf und vierzig tausend Mark! (Dla Polski ustaliłem specjalną cenę – 45 000 marek [225 000 marek polskich]).
Willmann na tę wygórowaną cenę odpowiedział ironicznie:
– Czy trochę nie za mało pan żąda.
Niestropiony handlowiec odpowiedział błyskawicznie:
– Jak je pan zobaczy, to sam pan przyzna, że są o wiele więcej warte.
– Proszę więc powiedzieć mi, gdzie one stoją, bo przecież bez obejrzenia aeroplanów nie przeprowadzimy transakcji.
– Jasne, tylko proszę o dyskrecję. Pan wie, że w mieście są Anglicy… Proszę więc o dyskrecję. Maszyny stoją w hangarze na lotnisku w Langfuhr (ob. Wrzeszcz).
Mężczyźni umówili się następnego dnia na spotkanie pod hangarem. Jakież zdziwienie było Willmanna, kiedy podczas kolacji w hotelowej restauracji podszedł do niego kolejny nieznajomy i zaproponował sprzedaż samolotów… dokładnie w tym samym miejscu, o którym mówił pierwszy spekulant. Tego samego wieczoru do porucznika zgłosiło się jeszcze kilku biznesmenów i wszyscy oferowali mu maszyny z hangaru we Wrzeszczu. Jedynie ceny się różniły, szybując za każdym następnym razem w górę. Z tego też powodu Willmann ostatniego interesanta wyrzucił po prostu za drzwi. Polski lotnik nie mógł uwierzyć, że hangar we Wrzeszczu kryje kilkanaście samolotów „jak spod igły” i gotowych bez mała do natychmiastowego wzbicia się do lotów bojowych. Czując, że to „przekręt”, ze wszystkimi bez wyjątku umówił się na tę samą godzinę pod „lotniczym eldorado” we Wrzeszczu.
Por. Willmann przyjechał pod hangar przed umówionym czasem, ale nie czekał długo, gdyż szybko zjawił się pierwszy z biznesmenów. Porucznik wspomina: „Zanim doszliśmy do hangaru, stopniowo zjawiali się pozostali handlowcy. Musiałem gwałtem hamować śmiech, który ogarnął mnie na widok zdziwionych rywali. Każdy z nich przypuszczał widocznie, że tylko on ubije wspaniały interes z naiwnym Polakiem, a tymczasem spotkał go srogi zawód wobec roju konkurentów. Nastąpiła między nimi ostra wymiana zdań i o mało nie przyszło nawet do bójki. Natomiast jeden prześcigał drugiego w uprzejmości dla mnie. Wreszcie całą gromadą dotarliśmy do hangaru”. Mimo zaskoczenia, żaden z biznesmenów nie odszedł, a hangar rzeczywiście okazał się olbrzymi. Tylko że po otwarciu jego wielkich wrót, ku zdumieniu Willmanna, okazało się, że jego wielka hala jest prawie pusta. Jedynie z mrocznych kątów sterczało kilka połamanych kadłubów samolotowych, a na ziemi leżały ich pordzewiałe silniki. Willmann po obejrzeniu złomowiska wpadł w złość i odwrócił się gwałtownie do spekulantów, ale już żadnego w hangarze nie było, prócz jednego – barczystego Niemca, który jako pierwszy zgłosił się do niego w hotelu.
Niezrażony gniewem Polaka, wytłumaczył mu, że samoloty zostały „ze względów politycznych” rozebrane, ale w najbliższych dniach zostaną przez mechaników zmontowane. Porucznik, jako doświadczony lotnik, również i tę opowieść uznał za bajkę, ale umówił się na kolejne spotkanie w tym samym miejscu kilka dni później.
Diament w popiele
Kiedy Willmann stawił się ponownie w hangarze, zgodnie z przypuszczeniem, nie zobaczył całej „eskadry samolotów”, ale stał tam na pierwszy rzut oka całkiem sprawny rozpoznawczo-bombowy DFWC.V. Jak przyznał, nie liczył nawet na to i ucieszył się, bo te maszyny całkiem dobrze sprawdziły się na froncie, a w polskim lotnictwie służyło ich ponad sześćdziesiąt. Jego entuzjazm osłabł, kiedy podszedł do samolotu i zaczął go dokładniej oglądać: „… już na pierwszy rzut oka spostrzegłem, że [maszyna] została naprędce sklecona, a poszczególne części pochodzą z różnych płatowców tego typu. […] Starym, praktykowanym przez pilotów sposobem, chciałem sprawdzić wytrzymałość podłużnic [listwy stanowiące główny szkielet wewnętrzny skrzydeł – P.K.]. Nic nie mówiąc temu lotniczemu »przemysłowcowi«, stanąłem z boku i pchnąłem silnie obu rękami koniec dolnego skrzydła. Rozległ się suchy trzask łamanego drzewa, posypało się próchno i spod płótna, pokrywającego skrzydła, ukazał się popękany koniec drewnianego żebra, niczym naga kość złamana”. Willmann wymownie spojrzał na zakłopotanego Niemca i zasiadł za sterami bombowca, a wtedy: „… w tej chwili poczułem, że wszystko ugina się pode mną i nim zdążyłem się podnieść, skrzydła z hałasem załamały się […]. Zostałem zasypany warstwą nadgniłych trocin, przykryty zwałami kurzu i odłupanych drzazg. Z tego wszystkiego sterczały tylko moje nogi. […] Gdy się wygramoliłem z tych śmieci, wybuchnąłem serdecznym śmiechem”. Niemiec tę katastrofę skwitował krótko: „Do diabła! Znowu się nie udało!” i ulotnił się z hangaru.
Porucznik przyznał, że śmiał się z tego jeszcze długo, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę, jakim łajdactwem było oferowanie takiego sprzętu, dla biednego i śmiertelnie zagrożonego kraju – nie wszyscy polscy emisariusze byli też tak doświadczonymi fachowcami…
Porucznik jednak wspomnienia z tajnej misji do Gdańska zakończył optymistycznie: „Po dłuższych staraniach udało mi się znaleźć jednak uczciwego przedsiębiorcę, od którego nabyłem naprawdę nowe i dobre płatowce, na jednym z nich latałem nawet kilkakrotnie w czasie naszej zwycięskiej wojny z bolszewikami”.
Bibliografia
W. Willmann, Wspomnienia wojenne lotnika, Warszawa 2014
T. Goworek, Godło i barwa w lotnictwie polskim 1918–1939, Warszawa 1981
Ku Czci Poległych Lotników Księga Pamiątkowa, red. mjr. dypl. pil. M. Romeyki, Warszawa 1933
komentarze