Historia jest dla Polaków dobrem podstawowym. Od wieków znajdowaliśmy w niej oparcie i źródło siły. A historia opowiedziana w telewizji nabiera szczególnego wymiaru – mówi Adam Sikorski, autor cyklu „Było… nie minęło”. Ekipa filmowa bada nieznane losy bohaterów wojennych, odkrywa bezimienne groby i odnajduje unikatowy sprzęt wojskowy z II wojny światowej.
Koniec roku, a Pan i ekipa „Było… nie minęło. Kronika zwiadowców historii” cały czas przy montażach, dokumentacjach i w rozjazdach…
Adam Sikorski: Bo ta praca jest jak kula śniegowa. Zajmujesz się jednym tematem, przyjeżdżasz do wioski, szukasz śladów jakiegoś zdarzenia, i nagle pojawiają się cztery inne opowieści. Tu nie ma czasu na przestój.
Zwłaszcza, że ci, którzy zgłaszają się do Pana, liczą na szybką reakcję.
Zgadza się. Jesteśmy tam, gdzie nie docierają historycy uniwersyteccy. We wsiach badamy echa pewnych zdarzeń. Kombatanci w większości odeszli, ale są rodziny, które hołubią tę pamięć. Ciągle można zdobyć nowe informacje, dotyczące zdarzeń odległych o kilkadziesiąt lat. To co robimy, nazywamy mikrohistorią. Taką sprowadzającą się do mikroświata doświadczanego przez człowieka mieszkającego całe życie w jednej wiosce. Chodzi nam o historię jednej rodziny, jednego bohatera czy jednego przedmiotu. Co prawda, według historyków takie opowieści nie są żadnym źródłem, ale dla nas są cenne, zwłaszcza jeśli doprowadzają na przykład do odkrycia jakiegoś depozytu czy zidentyfikowania bezimiennych mogił.
Czyli dla Pana rozmowa jest zdecydowanie ważniejsza niż georadar?
Georadar to tylko narzędzie, dla nas najważniejsza jest ludzka historia. Jeżeli pośród pól spotykam staruszka, w gumofilcach, w czapce uszance – to nie odpuszczę. Wiem, że za chwilę rozwinie się piękna opowieść. Być może taka, która umknęła opisującym wcześniej wojnę, okupację, czy inne niezwykłe zdarzenie.
Program „Było… nie minęło – Kronika zwiadowców historii” ukazuje się na antenach Telewizji Polskiej od 12 lat. Przez ten czas przemierzyliście tysiące kilometrów, byliście w setkach miejsc. Z czego, na przestrzeni tych lat, jest Pan najbardziej dumny?
Dla mnie najważniejsze są prace, związane z miejscami katastrof lotniczych, głównie PZL 37 Łoś. To był samolot-legenda, nie było po nim żadnego materialnego śladu, a nam się udało w paru miejscach wykopać sporo części. Podobnie było z samolotami PZL P.11. Odnaleźliśmy dwa wielkie obiekty – jeden w Puszczy Niepołomickiej, samolot por. Wacława Króla, znakomitego polskiego pilota, a drugi – pod Warszawą w okolicach Zielonki, ppor. Mirosława Ferica, legendarnego pilota Dywizjonu 303. Na miejsce przyjechał nawet jego syn. Wziął do ręki kawałek tej wrześniowej maszyny ojca i się popłakał. Nie ma mocniejszych przeżyć niż te właśnie…
Wymiar ludzki w tych historiach jest dla Pana najważniejszy?
Takie historie zawsze są najbardziej przejmujące. Tak, jak na przykład ta z okolic Sieradza, w miejscu katastrofy samolotu RWD-14 Czapla. We wrześniu 1939 roku w lesie prusinowskim koło Szadku zginęli dwaj lotnicy: kpr. Brunon Ślebioda oraz ppor. Tadeusz Sawicki z 33 Eskadry Obserwacyjnej Lotnictwa Armii „Poznań”. Piloci zostali pochowani w bezimiennej mogile, a przekaz miejscowej ludności na temat tego zdarzenia był bardzo ogólnikowy. Przy wykopaliskach znaleźliśmy jednak ryngraf. Była na nim data promocji oficerskiej w Dęblinie jednego z lotników (ppor. Tadeusza Sawickiego – dop. red.) i dzięki temu, krok po kroku, koledzy z Sieradza zaprowadzili nas do jego rodziny. Wreszcie siedliśmy w domu brata lotnika. Ten roztrzęsionymi dłońmi wziął ryngraf i mówi: „Boże! To jest to…”. Nie ma piękniejszych doświadczeń niż te, kiedy przychodzisz do kogoś i mówisz: „przyniosłem część waszej rodzinnej historii”. Żadna bursztynowa komnata czy złoty pociąg i te wszystkie legendy, którymi utkany jest Dolny Śląsk, nie mają dla mnie takiej wartości jak właśnie taki ryngraf, wydobyty z piachu pod Sieradzem.
Takich historii przedstawialiście mnóstwo. Wciąż wielu jest też pasjonatów, którzy pomagają Wam je tropić.
Tak, a najciekawsze jest to, że ich działania płyną z potrzeby serca. Mamy szczęście, że na naszej drodze zawsze pojawia się jakiś wyjątkowy człowiek. Tak było, gdy byliśmy na tropie historii mjr. Władysława Raginisa i Wizny. Pomagał nam wtedy Darek Szymanowski. Natomiast w przypadku Grupy Rekonstrukcji Historycznej „Wir” – Andrzej Sokal. Takich pięknych postaw jest co niemiara. Zawsze był to dla mnie fenomen, że ludzie sami z siebie szukają odpowiedzi na pewne pytania historyczne. Być może kiedyś tych odpowiedzi było za mało…
Brakowało też specjalistycznego sprzętu, którym obecnie się posługujecie.
Nie wyobrażam sobie, że mógłbym o czymś opowiadać nie pokazując i nie mówiąc „to tutaj”. To wymaga właśnie sprzętu, którego używamy – georadarów, wykrywaczy metali Lorenza o ogromnej mocy z datalogerami, magnetometrów. Te urządzenia pomagają nam w pokazaniu tego „to tutaj”. Kilkanaście dni temu montowałem materiał, w którym cała historia zaczyna się od Kaplicznej Góry w Puszczy Solskiej. Kapliczki już tam nie było, bo wiatr obalił sosnę, na której wisiała. Została tylko historia lokalna. Razem z kolegami ze wspomnianej Grupy Rekonstrukcji Historycznej „Wir” przenieśliśmy tę kapliczkę i zawiesiliśmy na drzewie, by znów była na Kaplicznej Górze. Ponadto ci sami koledzy odbudowują cały czas schron Konrada Bartoszewskiego ps. „Wir”. Rok temu był tam jeszcze zarastający dołek, ale za kilka czy kilkanaście lat nikt nie byłby w stanie pokazać – „to tutaj biło partyzanckie serce Puszczy Solskiej”.
Wiem, że w planach Grupy Rekonstrukcji Historycznej „Wir” jest też odbudowa szpitala partyzanckiego AK pod kryptonimem 665.
To niesamowita historia. Na Wielkanoc w 1944 roku Niemcy pojechali na urlopy i zostawili barak na stacji kolejowej w Krasnobrodzie – nazywającej się dziś Józefów Roztoczański. To była typowa wehrmachtowska konstrukcja dla służb pomocniczych. Gdy wrócili – baraku nie było. Partyzanci z grupy Wira zdemontowali go, wywieźli do puszczy i złożyli na powrót wokół ogromnej jodły, która przerastała przez dach. W polowym szpitalu pracowali między innymi dr Janina Roguska-Bartoszewska ps. „Nina” czy dr Lucjan Kopeć ps. „Radwan”. Rzeczywiście chcemy, jako ekipa programu, wraz z Grupą Rekonstrukcji Historycznej „Wir” ten szpital odbudować.
Kiedyś powiedział Pan: „wolę opowiadać historię inżynierów niż wojskowych”. Dlaczego?
To nie do końca precyzyjne stwierdzenie. Chodziło mi o to, że my nigdy w pełni nie opisaliśmy historii inżynierów wojskowych. Nie potrafiliśmy być z nich dumni, a przecież w okresie międzywojennym polski przemysł lotniczy rozwijał się w błyskawicznym tempie. Zaczęliśmy w 1918 roku od tego, co zostawili zaborcy, a 1938 roku byliśmy ósmym na świecie eksporterem samolotów.
I to były ówcześnie bardzo nowoczesne konstrukcje.
One zasadniczo wyznaczały trendy tamtego rynku lotniczego. Jeśli spojrzymy na przykład na samolot PZL 37 Łoś, to mamy w nim keson Misztala, czyli charakterystyczną konstrukcję skrzydła oraz podwozie Kubickiego z kołami bliźniaczymi połączonymi drążkami skrętnymi, które świetnie sprawdzały się na nierównym, trawiastym lotnisku. Ale nasi inżynierowie opracowywali wspaniałe wynalazki nie tylko w lotnictwie. Wystarczy wspomnieć peryskop odwracalny Gundlacha, do dziś używany w czołgach na całym świecie. Można by wymieniać długo i pytać, gdzie to jest w naszej świadomości? Albo historia dwóch Tańskich – Czesława od „Lotni”, a przy okazji artystę malarza i jego syna Tadeusza – konstruktora Centralnych Warsztatów Samochodowych. Tadeusz, który ukończył studia techniczne we Francji, był genialnym konstruktorem. Zbudował pierwszy polski samochód pancerny na bazie Forda-T. Skonstruował także CWS T-1, auto które można było rozłożyć i złożyć jednym kluczem. Kto dziś pamięta o Tańskim?
Praktycznie nikt…
W dodatku nie ma nawet swojej mogiły. Za odmowę współpracy z Niemcami trafił do Oświęcimia, gdzie został zamordowany. My zaczęliśmy wojować o pamięć o nim. Odnaleźliśmy w miejscowości Puszcza Mariańska grób jego ojca Czesława i chcielibyśmy wybudować tam jakiś znak pamięci dla dwóch Tańskich.
Takich postaci było mnóstwo. Oni zasłużyli na naszą pamięć, ale mało kto zna w Polsce ich losy i ich dorobek. Dlatego mam ogromną potrzebę wojowania o pamięć dla tych niezwykłych ludzi.
Ojciec – konstruktor samolotów, absolwent Politechniki Lwowskiej. Jego zawód, pasja i losy – czy to ukształtowało Adama Sikorskiego?
W dużej mierze tak. Komuna nie dała ojcu szans popracować, bo facet zwany „kadrowcem”, ubek, powiedział: „Sikorski, ty z tym życiorysem chcesz pracować w przemyśle lotniczym? Nie ma mowy”. Dlatego mam takie poczucie krzywdy – głównie jego, ale i tamtego pokolenia patriotów i marzycieli. Ojciec przez całe życie budował, konstruował, piłował. W maleńkim mieszkanku cały czas unosił się zapach trocin, bo ojciec właśnie kończył śmigło kolejnej swojej konstrukcji… Stąd może moja kreatywność i nieustanne dążenie, żeby dzień jutrzejszy nie był podobny do wczorajszego.
Pracę nad cyklem „Było… nie minęło. Kronika zwiadowców historii” zaczynaliście w 2004 roku. Przypuszczał Pan wtedy, że to program, który pochłonie Pana na kilkanaście następnych lat?
Mogłem się tylko domyślić, gdy zobaczyłem z jaką reakcją spotkał się nasz program. Dostawaliśmy sygnały o utopionych czołgach, o rozbitych samolotach. Niektórzy namawiali nas na sprawdzenie krążących od lat pogłosek, ale część informacji była warta przebadania. Telewizja ma jednak ogromną moc. Historie, które się w niej pojawiają nabierają szczególnego wymiaru. Z kolei historia jest dla Polaków pewnym dobrem podstawowym, czymś bez czego nie potrafimy istnieć. Od wieków znajdowaliśmy w niej oparcie, źródło siły, a przede wszystkim układy odniesienia, bo każdy z nas ma pewne osobiste wzorce. Cała nauka historii, kiedyś była nauką opartą na wzorcach. Młodych królewiczów kształcono przez wskazywanie im postaci bohaterów, niekiedy mitycznych, kiedy indziej historycznych. Tego później zabrakło. Pojawiły się masy i wielkie syntezy, a nie było twarzy i człowieka.
A jakie są Pana wzorce?
Dla mnie wzorcem są takie postaci, jak Konrad Bartoszewski ps. „Wir”, czy Aleksander Rusin ps. „Olek”. Można się z tego śmiać, ale czasem, gdy nie wiem, jak sobie z czymś poradzić, przymykam oczy i mówię: „Komendancie, co z tym począć” – zwracając się do „Wira”. To był dla mnie wzór humanisty, zanurzonego w wojnę. Zresztą, tak robię nie tylko ja. Długo po śmierci Konrada Bartoszewskiego, na cmentarzu przy ulicy Lipowej w Lublinie, kiedy przychodziłem tam z nim pogadać i podumać, widziałem pootwierane butelki likieru. Troszkę zawartości zostawionej na dnie było wyrazem szacunku. Jego podkomendni, od których był dużo młodszy, jeszcze długo po wojnie przyjeżdżali, by tu się jego radzić.
Czego życzyć Adamowi Sikorskiemu i ekipie programu „Było… nie minęło…” w nadchodzącym roku?
Przede wszystkim chcielibyśmy mieć szansę napisania do końca losów żołnierzy z Korpusu Ochrony Pogranicza na linii Tynnego i Sarn. Tam bez śladu zginęło niemal całe dowództwo. Wszyscy oficerowie zostali zamordowani. Podchodziliśmy już do tego tematu, ale niestety układy ze stroną ukraińską są dość skomplikowane. Moim marzeniem jest, by otworzyły się wreszcie szeroko drzwi na Wschód, żeby powiedziano nam: „szukajcie, tropcie, pomóżcie tym ludziom odzyskać mogiły, krzyże, imiona, nazwiska i przede wszystkim sławę”.
Adam Sikorski – historyk, dziennikarz, scenarzysta i dokumentalista. Ponadto kierowca rajdowy i poeta – autor tekstów do niemal wszystkich utworów z dwóch pierwszych albumów Budki Suflera. Jest autorem programu „Było… nie minęło – Kronika zwiadowców historii”, emitowanego w Telewizji Polskiej od 2004 roku.
autor zdjęć: Piotr Raszewski
komentarze