Choć wojna rosyjsko-ukraińska toczy się głównie na lądzie i w powietrzu, wywiera przemożny wpływ na czarnomorskie szlaki żeglugowe. Zagrożenie minami, które dryfują po Morzu Czarnym, nie spada od miesięcy. Rosja i Ukraina oskarżają się wzajemnie o spowodowanie niebezpieczeństwa. Tymczasem logika podpowiada, że eskalowanie napięcia może się opłacić Kremlowi. Przynajmniej w świetle pokrętnej taktyki, którą stosuje od początku pełnoskalowej inwazji.
Z komunikatu wynikało, że mina dryfuje w odległości 25 mil od Konstancy, gdzie mieści się najważniejszy rumuński port. Trzeba było działać szybko. Mimo nie najlepszej pogody na morze wyszedł niszczyciel min „Lt. Dimitrie Nicolescu”. Marynarze nie mieli jednak szczęścia. Zanim zdołali przystąpić do rozbrajania znaleziska, fala zniosła minę na burtę okrętu. Doszło do eksplozji. Na szczęście, jak zapewnia dowództwo rumuńskiej marynarki, żaden z członków załogi nie ucierpiał.
Incydent był jednym z ubocznych skutków wojny rosyjsko-ukraińskiej. I kolejnym dowodem na to, że już dawno wyszła ona poza granice Ukrainy.
Bosfor chwilowo zamknięty
W kwietniu rosyjskie ministerstwo obrony alarmowało, że sztorm zerwał mniej więcej dziesięć z 370 min kotwicznych, które Ukraińcy rozmieścili nieopodal swoich portów. Miały one podryfować w nieznanym kierunku. Informacja zawierała wyraźną sugestię, że działania ukraińskiej marynarki, a raczej tego, co z niej zostało po aneksji Krymu, są jak igranie z ogniem. Od dawna było wiadomo, że stanowią zagrożenie dla międzynarodowej żeglugi, a teraz owo zagrożenie właśnie zaczęło się materializować. Ukraińcy przyznają, że miny, owszem, stawiali, bo chcieli zmniejszyć ryzyko rosyjskiego desantu w okolicach Odessy. Tyle że po podobną broń sięgali Rosjanie. A wszystko po to, by zamknąć ukraińskim statkom ze zbożem drogę przez Morze Czarne. W rozmowie z „The Guardian” rzecznik odeskiej administracji obwodowej Serhij Bratczuk szacował, że rosyjskich min może być od 400 do 600. Zastrzec przy tym trzeba, że informacja pochodzi z lipca. Od tego czasu wiele zapewne się zmieniło, i to raczej nie na lepsze. Sytuację dodatkowo gmatwa to, że Rosjanie mogli użyć min z oznaczeniami ukraińskimi. Odkąd wkroczyli na Krym, mają ich całkiem sporo.
Tak czy inaczej, zabłąkane miny wkrótce zaczęły się pojawiać nie tylko u wybrzeży Ukrainy, lecz także na wodach międzynarodowych i akwenach należących do państw NATO. Lista oficjalnie odnotowanych przypadków rośnie z każdym miesiącem. Do pierwszego poważnego incydentu doszło w marcu, czyli jeszcze przed publikacją rosyjskiego komunikatu. Wówczas to Turcy na wieść o dryfującej minie zmuszeni byli na kilka godzin zamknąć dla statków cieśninę Bosfor, w poszukiwania zaś zaangażować dwa okręty, śmigłowiec morski i wojskowy samolot. Z kolei na przełomie wiosny i lata czterokrotnie na nogi stawiani byli bułgarscy nurkowie. Zneutralizowali dwie miny, dwa kolejne sygnały okazały się fałszywym alarmem. W lipcu nieopodal Odessy eksplozja zabiła kąpiącego się w morzu mężczyznę, wreszcie we wrześniu doszło do wspomnianego już incydentu z udziałem rumuńskiego okrętu. Jak wynika z informacji NATO Shipping Centre, czyli instytucji zajmującej się monitorowaniem sytuacji na newralgicznych akwenach, po raz ostatni miny dryfujące po Morzu Czarnym zostały zneutralizowane przez sojusznicze siły w drugiej połowie października.
Rosyjskie zagrożenie
Efekty wojny są na Morzu Czarnym widoczne gołym okiem. Wystarczy zajrzeć na skyradar.pl – popularny portal, który monitoruje ruch na światowych akwenach. Morze Śródziemne czy Bałtyk przypominają kolorowy patchwork utkany z ikonek wyobrażających statki. Na Morzu Czarnym tymczasem – pustki. Posyłanie w ten rejon statków zrobiło się nie tylko ryzykowne, lecz także niezwykle kosztowne. Ubezpieczyciele podnoszą wysokość składek, wymagając jednocześnie dodatkowych polis na wypadek ewentualnych strat spowodowanych działaniami wojennymi. A takie przypadki już się zdarzały. Rosyjskie pociski kilkakrotnie dosięgały cywilnych statków pod obcymi banderami. Do tego dochodzi właśnie zagrożenie minowe.
Statki w rejonie kotwiczenia południowego wejścia do Bosforu w Stambule, 12 października 2022 r.
Tymczasem Morze Czarne od lat jest ważną arterią komunikacyjną, jeśli chodzi o transport ropy i produktów z upraw rolnych. I choć 17 października ukraiński resort rolnictwa podał, że eksport zboża od początku miesiąca był tylko nieznacznie mniejszy w porównaniu z analogicznym okresem sprzed rosyjskiej inwazji, to informacja ta niewiele w gruncie rzeczy zmienia. Groźba wypowiedzenia umowy zbożowej, którą Rosja sformułowała kilka dni później, pokazuje, jak kruche są wszelkie ustalenia i jak poważny jest problem. Cisza na Morzu Czarnym bez wątpienia będzie miała długofalowy wpływ na całą światową gospodarkę. Logika podpowiada, że takie rozchwianie rynków leży głównie w interesie Rosji. Kreml chce przeorać geopolityczny ład, nie licząc się przy tym z kosztami. Bo przecież utrudnienia na Morzu Czarnym odbiją się również na rosyjskiej gospodarce. W takim kontekście można nawet zaryzykować teorię, że to sami Rosjanie „uwalniają” miny, by te dryfowały przez szlaki żeglugowe i ku wybrzeżom czarnomorskich sąsiadów, którzy przecież Moskwie wcale przychylni nie są...
Czarnomorscy członkowie NATO monitorują więc swoje akweny. Angażują okręty, nurków, a nawet – czym pochwaliła się ostatnio Turcja – drony. Mało tego: Brytyjczycy już pewien czas temu zapowiedzieli, że przekażą Ukraińcom autonomiczne pojazdy podwodne, które pomogą w poszukiwaniu i klasyfikacji min. Ale by móc skutecznie przeciwdziałać problemowi, trzeba najpierw zakończyć wojnę. A i tak oczyszczenie akwenów dotkniętych jej skutkami to praca na długie miesiące, jeśli nie lata. Według oceny ekspertów, na których powołuje się „The Guardian”, najpewniej będzie to największa operacja rozminowywania od czasów zakończenia wojny pomiędzy Iranem a Irakiem w latach osiemdziesiątych.
autor zdjęć: Yasin AKGUL / AFP/ East News
komentarze