Latający czołg, działo na fale dźwiękowe, bomba, która skacze po wodzie – podczas II wojny światowej konstruktorzy prześcigali się w pomysłach na nowe rodzaje uzbrojenia. Większość projektów ocierała się o fantastykę, część nigdy nie opuściła kreślarskich desek, były też jednak takie, które udało się zmaterializować.
Maus na poligonie w Böblingen. Źródło zdjęcia: Imperial War Museums/ Wikipedia
Ten obrazek może budzić skojarzenia z kreskówką albo slapstickowym serialem. Na czarno-białej fotografii żołnierz przylega do muru we wnętrzu budynku. Ponad głową ma okno, w rękach karabin. Chce oddać strzał, tyle że lufa jego broni jest koszmarnie wykrzywiona. Wygląda jakby dostała się w ręce mocarza, który wygiął ją w łuk, tak by już nigdy więcej nie zrobiła nikomu krzywdy. To jednak tylko pozory. W rzeczywistości karabin miał siać popłoch wśród wrogów – właśnie za sprawą swojej nietypowej konstrukcji.
Wymyślili go Niemcy. Nosił nazwę Krummlauf, zaś jego podstawę stanowił popularny karabinek szturmowy Sturmgewehr 44. Od pierwowzoru różnił się specjalnym dodatkiem – zakrzywioną lufą z peryskopem. Konstrukcja umożliwiała prowadzenie ognia zza rogu budynku, barykady, z okien, przy czym strzelający żołnierz przez cały czas pozostawał w ukryciu. Karabin był więc przeznaczony do walki w mieście, ale nie tylko. Niemcy chcieli włączyć go także do wyposażenia czołgów. Miał pomóc w osłonie martwego pola, czyli obszaru bezpośrednio przed pojazdem i wokół niego. Konstruktorzy opracowali kilka typów Krummlaufa.
Krummlauf. Źródło zdjęcia: Wikipedia
Różniły się głównie stopniem zakrzywienia lufy – w skrajnym przypadku sięgało ono nawet 90 stopni. Wszystkie okazały się jednak równie niedoskonałe. Lufa karabinu bardzo szybko się przegrzewała. Niektóre nakładki trzeba było wymienić już po oddaniu stu kilkudziesięciu strzałów. Na polu walki to cecha wielce nieporęczna. W dodatku przy dużych zakrzywieniach, pociski zbyt szybko wytracały impet. Wszystko to sprawiło, że Krummlauf nie wszedł do powszechnego użycia. Nie znaczy to jednak, że projekt został na wieki pogrzebany. Po wojnie pochylili się nad nim Sowieci, którzy krzywe lufy postanowili przetestować na swoich pepeszach. Po latach podobny pomysł stał się podstawą do stworzenia technologii CornerShot, między innymi dla wojsk specjalnych Izraela.
Tymczasem jednak zbrojeniowe plany III Rzeszy były daleko ambitniejsze. Hitler roił o cudownej broni, która mogłaby okazać się decydująca dla losów wojny. Jeszcze w latach trzydziestych Eugen Sänger położył na jego biurku projekt Srebrnego Ptaka (z niem. Silbervogel). Był to międzykontynentalny odrzutowiec poruszający się z prędkością blisko 14 tysięcy km/h, na wysokości niemal 150 km – innymi słowy ponad umowną granicą atmosfery i przestrzeni kosmicznej. Samolot w założeniu miał dolecieć do Ameryki, w stosownym momencie obniżyć pułap, zbombardować wybrane cele i uciec w kierunku sojuszniczej Japonii. Szybko jednak okazało się, że samolotowi trudno będzie zapewnić odpowiednią osłonę termiczną, która chroniłaby go przed pożarem przy wchodzeniu w atmosferę. Sam projekt był też – nomen omen – kosmicznie drogi. Konstruktorzy Hitlera zajęli się więc bardziej przyziemnymi celami. Tyle że z czasem i one stawały się coraz bardziej odklejone od rzeczywistości. Niechybnie miało to związek z kolejnymi klęskami niemieckiej armii i coraz bardziej opłakaną sytuacją III Rzeszy. Jak wszakże wiadomo, tonący gotów jest chwycić się brzytwy...
Mysz na gąsienicach
Jeszcze w 1942 roku Hitler zatwierdził decyzję o budowie superciężkiego czołgu Panzerkampfwagen VIII Maus – największej tego typu maszyny w historii ludzkości. Mysz miała ważyć niemal 190 t. Dla porównania opracowany pod koniec wojny sowiecki kolos IS-3 osiągnął wagę 46,5 t, z kolei masa Leoparda 2, który obecnie jest podstawowym czołgiem polskiej armii, niezależnie od wersji nie przekracza 60 t. Zgodnie z projektem, podstawowym uzbrojeniem pojazdu miały być dwie armaty – większa kalibru 128, albo nawet 150 mm, i mniejsza – 75-milimetrowa. Do tego dochodził karabin maszynowy 7,92 mm. Produkcję czołgu powierzono firmie Porsche, która jednak zdążyła stworzyć zaledwie dwa niekompletne egzemplarze. Czołg, podobnie jak transkontynentalny samolot, okazał się zbyt drogi. Był poza tym mocno niepraktyczny. Rozwijał prędkość nie przekraczającą 20 km/h, co czyniło go łatwym celem dla artylerii i samolotów przeciwnika, zaś jego ciężar powodował, że nie mógł korzystać z pomniejszych mostów i musiał przeprawiać się wpław. Maus nigdy nie wszedł do seryjnej produkcji, jednak i on wywołał zainteresowanie Sowietów. Wspomniane dwa egzemplarze zostały przejęte przez Armię Czerwoną na poligonie w okolicach Berlina i poddane testom. Na tym jednak historia giganta się zakończyła.
Tuż przed końcem wojny Niemcy opracowali też plany dwóch niezwykłych armat. Windkanone miotała w powietrze mieszaninę pyłów, po czym kolejną salwą podpalała je, tworząc w ten sposób ogniste tornado i siejąc popłoch wśród nieprzyjacielskich pilotów. W 1945 roku działo zostało nawet włączone do sił osłaniających jedną z przepraw na Łabie, ale większej roli nie odegrało. Druga z armat zwana Schallkanone, miała z kolei emitować niesłyszalne dla ucha fale dźwiękowe o natężeniu szkodliwym dla żołnierzy przeciwnika. Projektu nie udało się sfinalizować, ale... kilkadziesiąt lat później broń soniczna stała się faktem. W 2017 roku na Kubie najpewniej zostali nią zaatakowani amerykańscy dyplomaci, zaś w roku kolejnym pracownicy ambasady USA w Chinach. Oczywiście nikt nikogo za rękę nie złapał, jednak poszkodowani skarżyli się na trudny do wytłumaczenia ból głowy, kłopoty z koncentracją, problemy ze wzrokiem i słuchem. Naukowcy byli zgodni: takie właśnie dolegliwości towarzyszą osobom wystawionym na długotrwałe działanie fal dźwiękowych.
Wracając jednak do lat czterdziestych – mimo wytężonej pracy konstruktorów, Niemcy nie zdołały pozyskać Wunderwaffe. Losów wojny nie były wstanie odwrócić nawet skuteczne przecież rakiety V-1 i V-2, zaś na sfinalizowanie prac nad bombą jądrową zabrakło im czasu. Na szczęście.
Ostatni lot czołgu
Ale przedziwne projekty zbrojeniowe rodziły się nie tylko w laboratoriach III Rzeszy. Konstruktorzy z Japonii stworzyli na przykład konstrukcję o nazwie Yokosuka MXY7 Ohka. Był to niewielki samolot, a właściwie pocisk z miejscem dla pilota-samobójcy.
Yokosuka MXY7 Ohka. Fot. history.navy.mil
Pod koniec wojny cesarstwo znalazło się w potrzasku. Klęska w wielkiej bitwie o Midway wytrąciła inicjatywę z rąk tamtejszych wojskowych. Przewaga Amerykanów rosła z każdym miesiącem. Jesienią 1944 roku japoński sztab postanowił stworzyć specjalne oddziały, które będą walczyły z użyciem niespotykanych wcześniej metod, tylko po to, by zadać przeciwnikowi jak najcięższe straty. Wkrótce powstały cztery jednostki kamikaze. Piloci, którzy w nich służyli, mieli przeprowadzać samobójcze ataki na zgrupowania US Navy. Pierwszy taki atak nastąpił 9 października. Japończycy zdołali zniszczyć cztery okręty, w tym lotniskowiec, tracąc przy tym ledwie dziewięć myśliwców Mitsubishi A6M „Zero”. Ale... biorąc pod uwagę ciężkie ciosy, jakie spadały na cesarskie lotnictwo, nawet dziewięć maszyn to było sporo. Dlatego konstruktorzy zastanawiali się, czym można by zastąpić bojowe samoloty. I wymyślili Ohkę – niewielką bombę ze sterem, silnikiem rakietowym i miejscem dla pilota. Przed misją umieszczana była w luku bombowca, który uwalniał ją w pobliżu celu. Pilot Ohki od początku do samego końca przebywał w jej kabinie. Minisamoloty używane były w misjach kamikaze równolegle z pełnowymiarowymi maszynami do wiosny 1945 roku.
Oryginalna skacząca bomba w Imperial War Museum w Duxford. Źródło zdjęcia: Wikipedia
Tymczasem wyścig zbrojeń trwał też po przeciwnej stronie barykady. Niezwykle intensywnie nad nowymi rodzajami broni pracowali alianci. Jeszcze w 1941 roku brytyjski inżynier Barnes Wallis zaprojektował skaczącą bombę. Wynalazek miał umożliwić pilotom RAF-u zburzenie kilku tam kluczowych dla Zagłębia Ruhry. Brytyjczycy chcieli w ten sposób zakłócić dostawy prądu i wody dla największego regionu przemysłowego III Rzeszy, a jednocześnie rozregulować żeglugę na rzekach, którymi barki dostarczały surowce. Początkowo zamierzali obrzucić budowle 10-tonowymi bombami. Do przeprowadzenia takiej akcji brakowało im jednak odpowiednio dużych samolotów. Zaczęli więc rozważać uderzenie z użyciem mniejszych ładunków. Ono jednak wymagało zegarmistrzowskiej wręcz precyzji. Rzecz niełatwa... I wtedy z pomocą przyszedł wspomniany Wallis. Jego bomba przypominała metalową beczkę. Dzięki specjalnej konstrukcji, po zrzuceniu z samolotu, kilkakrotnie odbijała się od powierzchni wody – trochę jak płaski kamień używany do gry w kaczki – przeskakiwała rozstawione przez Niemców zapory torpedowe, a następnie lądowała w pobliżu tamy, zanurzała się i eksplodowała. Aby użyć wynalazku Wallisa, Brytyjczycy musieli przebudować luki bombowe samolotów Avro Lancaster Mk. III, ale opłaciło się. W 1943 roku podczas operacji „Chastise” zdołali zniszczyć zapory Eder i Mȍhne.
Panjandrum. Fot. By British Government - from the collections of the Imperial War Museums/ Wikipedia
Kompletnym fiaskiem zakończyły się za to prace nad konstrukcją zwaną Panjandrum. Były to dwa potężne koła połączone zasobnikiem na materiały wybuchowe i napędzane silnikami rakietowymi. Żołnierze spychali ten dziwaczny pojazd z barki desantowej, a on samodzielnie przetaczał się przez morską płyciznę i plażę. W założeniu miał eksplodować po kontakcie z pierwszymi umocnieniami i niszcząc je utorować drogę oddziałom piechoty, a przede wszystkim ciężkim pojazdom. Alianci mocno liczyli, że wykorzystają Panjandrum podczas desantu, który miał otworzyć w Europie drugi front. Tak się jednak nie stało. Wprawiony w ruch pojazd to skręcał mknąc wzdłuż linii morza, to znów przewracał się po wyjechaniu z wody. Ostatecznie projekt zarzucono. Pozostały po nim archiwalne nagrania. Uwieczniona na filmie maszyneria wzbija w powietrze tumany piachu i wody, a wszystko na oczach zebranych na brzegu plażowiczów. Dlaczego testy prowadzone były w tak licznej asyście – to kolejna zagadka, która zapewne pozostanie nierozwiązana.
Nie do końca udał się też latający czołg, nad którym pracowali Sowieci. Zlecenie jego budowy otrzymał nie byle kto. Stalin chciał, by zajął się tym znany konstruktor lotniczy Oleg Antonow. Opracował on konstrukcję przypominającą dwupłatowiec z długim ogonem. Obsługa techniczna mocowała ją do pancerza czołgu T-60, i tak przygotowany pojazd podczepiany był do samolotu, który wciągał go w powietrze. We wskazanym miejscu lotnicy zwalniali hol, zaś czołg z dwuosobową załogą na pokładzie swobodnie szybował. Po wylądowaniu i szybkim demontażu skrzydeł był gotowy do walki.
Radzieckie zdjęcie z lat 40. wykonane przez pracowników sowieckich zakładów Tupolewa. Jedyne znane zdjęcie Antonowa A-40. Źródło zdjęcia: Wikipedia
Latający czołg nosił nazwę Antonow A-40. We wrześniu 1942 roku został przetestowany w okolicach Moskwy. Sprawdzian nie wypadł jednak zadowalająco. Konstrukcja okazała się na tyle ciężka, że samolot musiał się od niej uwolnić zaraz po starcie. Gdyby załoga tego nie zrobiła, próba zapewne skończyłaby się katastrofą. Sam czołg zdołał jednak przelecieć spory kawałek i bezpiecznie wylądować. Niezależnie od tego, pierwszy w historii lot A-40, okazał się też ostatnim.
Podobnych wynalazków było więcej. A każdy z nich potwierdzał starą prawdę: kryzysy i wojny jak mało co wpływają na kreatywność konstruktorów uzbrojenia. Także dlatego, że w tym smutnym czasie decydenci nierzadko są w stanie zapłacić każdą cenę za obietnicę sukcesu. Choćby była ona nie wiadomo jak wątła...
Podczas pisania korzystałem m.in. z: materiałów Imperial War Museum, w tym tekstu „Second World War Weapons That Failed”; informacji zawartych na stronie www.raf.mod.uk, fragmentów książki Svena Pipera, „Space – Die Zukunft liegt im All” (dostęp books.google.pl); Wielkiej Encyklopedii Lotnictwa.
autor zdjęć: Imperial War Museums/ Wikipedia, history.navy.mil, Wikipedia
komentarze