Wojna w Hiszpanii należała niewątpliwie do najtrudniejszych, w jakich uczestniczyli polscy żołnierze pod wodzą cesarza Napoleona. Zostali oni uwikłani w krwawe walki z hiszpańskimi partyzantami i angielskim korpusem ekspedycyjnym, z których tylko jeden jedyny raz wynieśli korzyść dla własnej ojczyzny. Oto ta przewrotna historia.
Wspomnienia weteranów hiszpańskiej kampanii pełne są dramatycznych epizodów, które rzadko kończą się tak świetnym zwycięstwem, jak szarża polskich szwoleżerów pod Somosierrą, która jesienią 1808 roku otworzyła Napoleonowi drogę na Madryt. Wojna w Hiszpanii była kolejną po San Domingo, w której Polacy zmuszeni byli tłumić niepodległościowe dążenia narodu niewolonego przez francuskich okupantów. Ponadto jej partyzancki charakter powodował, że polscy żołnierze często brali udział w brutalnych pacyfikacjach hiszpańskiej ludności cywilnej, oskarżanej o sprzyjanie rebeliantom. W takim wypadku bitwy z regularnymi wojskami hiszpańskimi czy angielskimi były prawdziwym wytchnieniem.
Los lancieros polacos
Do walki z hiszpańskimi partyzantami Francuzi używali najczęściej lekkiej kawalerii, a najlepszy ze wszystkich tego typu formacji okazał się Pułk Ułanów Nadwiślańskich. Oddział ten wywodził się bezpośrednio z kawalerii Legionów generała Henryka Dąbrowskiego. Zreorganizowany został w 1807 roku we Wrocławiu i przerzucony do Królestwa Westfalii. Tutaj uzupełniono go grupą rekrutów przybyłych z zaboru rosyjskiego i austriackiego i wiosną 1808 roku wysłano do Hiszpanii. Pułk na mocy konwencji bajońskiej z tegoż roku składał się wyłącznie z Polaków w sile czterech szwadronów bojowych, szwadronu zapasowego i tak zwanej kompanii grenadierskiej. Ten ostatni oddział grupował najlepszych i najbardziej doświadczonych ułanów. Najmocniej też dał się we znaki hiszpańskim partyzantom. Mimo to Hiszpanie dość szybko zaczęli odróżniać Polaków od Francuzów. Jeden z żołnierzy kompanii grenadierskiej, Antoni Kulesza, pisał, że w Hiszpanii „los lancieros polacos [lansjerzy polscy – przyp. red.], jak naszych ułanów nazywano, byli postrachem wojska [hiszpańskiego – przyp. red.], ale ciż sami Polacos, katolicy i nie rabusie, przez samo porównanie z resztą najezdniczej armii z każdym dniem u krajowców coraz większą zyskiwali przychylność. Nie dość bowiem, że się modlili i nie rabowali, ale czując całą niesprawiedliwość wojny, w której prawdziwą igraszką losu, mimo woli i przekonań uczestniczyć musieli, starali się też wszędzie i w każdym zdarzeniu oszczędzić cierpień nieszczęśliwej ludności, uchronić kogo można było od klęsk i niebezpieczeństw, a w wielu bardzo razach od śmierci: bądź to osłaniając ich i ostrzegając w czasie rozpasanej swawoli żołdactwa, bądź z narażeniem się nieraz własnym, ułatwiając ucieczkę niewinnym różnej płci i stanów ofiarom, najniesprawiedliwiej pojmanym i na śmierć haniebną skazanym”. Dzięki takiemu nastawieniu żołnierzy polskich wobec hiszpańskiej ludności cywilnej, niejeden z nich ocalał od okrutnej śmierci, jaką partyzanci gotowali schwytanym do niewoli Francuzom. Jednocześnie nie wpływało to na samą walkę zbrojną, które obie strony prowadziły bez pardonu.
Na granicy portugalskiej
Po wielu bitwach i potyczkach z Hiszpanami, w styczniu 1811 roku ułani nadwiślańscy zostali z Andaluzji przerzuceni do Ciudad Rodrigo aż pod portugalską granicę. Tutaj trwały walki z angielskim korpusem ekspedycyjnym księcia Wellingtona. Brytyjczyków wspierała armia portugalska częściowo złożona z tzw. ordenenzas, czyli pospolitego ruszenia dowodzonego przez angielskich oficerów. Właśnie z tymi nieregularnymi oddziałami, jeszcze bardziej nieprzejednanymi w boju niż hiszpańscy partyzanci i okrutnymi wobec jeńców, przyszło się głównie ścierać ułanom nadwiślańskim.
W jednej z potyczek Polacy wpadli w zasadzkę zastawioną przez ordenenzas i angielskich grenadierów. Kilku naszych zginęło, a dwóch dostało się do niewoli. Byli to Józef Stadnicki i oficer, którego Kulesza w pamiętnikach nazywał podkomorzym, nie wymieniając jego nazwiska. Najlepszym przyjacielem Stadnickiego był Łukasz Żebrowski, który mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa na własną rękę postanowił go odnaleźć i z niewoli wydobyć. Szybko nadarzyła się po temu okazja, gdyż generał Bessières szukał ochotnika, który przedarłby się przez nieprzyjacielskie linie i dostarczył rozkazy dla załogi Almeidy – jednej z twierdz pozostającej w rękach Francuzów. Żebrowski zgłosił się bez wahania do tego zadania, licząc że przy okazji trafi na trop przyjaciela. Na wieść o samobójczej misji Żebrowskiego, w pułku postawiono na nim krzyżyk, ale ułani nie mieli zbyt wiele czasu na kontestowanie jego decyzji, gdyż obie stojące naprzeciw siebie nieprzyjacielskie armie sposobiły się do generalnej bitwy.
Czworobok 42 Pułku Grenadierów Szkockich „Black Watch" rozbity przez polskich szwoleżerów pod Quatre Bras 16 czerwca 1815 roku. Jak widać, pułk ten nie miał szczęścia do Polaków aż do końca epoki napoleońskiej. Fot. brukselanato.msz.gov.pl.
Szkocki cud
Do starcia doszło 3-5 maja 1811 roku pod Fuentes de Onoro. Francuzi i Polacy szybko zyskali przewagę i zaczęli spychać żołnierzy Wellingtona w kierunku pobliskich gór i w tym momencie, jak wspomina Kulesza: „ujrzeliśmy rzecz dziwną, której z początku nikt sobie nawet wcale wytłumaczyć nie umiał. Gdy się bowiem na całej linii wojska angielskie dość porządnie cofać zaczęły […] z oliwkowego lasku, leżącego na samym skraju doliny, przy lewym skrzydle naszym, wysunął się spory oddział grenadierów szkockich. Już mieli uderzyć na nich nasi ułani, kiedy sam generał Bessières, który przez lunetę śledził wszystkie ruchy, wstrzymał komendę. Nie mogliśmy zupełnie zrozumieć, co to wszystko znaczy, ile że grenadierzy nie dając wcale ognia, sformowani porządnie, wprost ku nam śpiesznym krokiem dążyli. Gdy się już tak zbliżyli, że ludzi rozpoznać było można, z osłupieniem prawie ujrzeliśmy na czele tego oddziału… Łukaszka [Łukasza Żebrowskiego – przyp. red.] i podkomorzyca! Za nimi stu dwudziestu kilku grenadierów szkockich prowadziło kilkudziesięciu gerylasów [partyzantów – przyp. red.] ze związanymi rękoma. Wszyscy ci, jak się okazało, grenadierzy, mniemani Szkoci, byli to Polacy, zabrani przez Anglików w niewolę na San Domingo i wcieleni do pułku szkockich grenadierów, w którym przez osiem lat bez przerwy służyć musieli”.
Jak się okazało, Żebrowski przedzierając się do Almeidy, przypadkowo natknął się na jednego z tych grenadierów, który raniony w walce, przywalony został przez nieprzyjacielskiego konia i pozostał tak na pobojowisku. Ułan pomógł wydostać się rodakowi i umówili się, że po powrocie do angielskiego obozu, namówi on resztę Polaków do przejścia na stronę francusko-polską. Żebrowski po dotarciu do twierdzy o wszystkim zameldował jej komendantowi, a ten przydzielił mu ludzi, by ubezpieczali go w akcji podejścia do nieprzyjacielskich pozycji. Kiedy dotarli pod angielski obóz, grenadierzy już na nich czekali, jak się okazało nie tylko z bronią, ale i uwolnionymi polskimi jeńcami i związanymi portugalskimi strażnikami. „Trudno jest – wspominał Kulesza – opisać radość tych biedaków, obopólne zdziwienie, wykrzykniki i powitania, gorące łzy rozrzewnienia, kiedy się znaleźli wśród swoich, usłyszeli mowę ojczystą i odzyskali nadzieję powrotu do rodzinnej ziemi. Niebawem rozległy się i wesołe śmiechy, zwłaszcza z ubioru owych Szkotów, którzy przy pełnym mundurze nie mieli wcale jednej, najpotrzebniejszej rzeczy… szarawarów [spodni – przyp. red.]. Nasze wiarusy przekonani byli, że Anglicy przez skąpstwo i na pośmiewisko tak im się ubrać kazali; nie mogła ich wcale przekonać reszta umundurowania, piękna i wspaniała nawet. Mieli bowiem ogromne, ze skóry psów morskich, bermyce [czapki – przyp. red.] z pąsowymi wierzchami, piórami i kutasami, i blachę złoconą nad czołem, na której był lew brytyjski; kolety [kaftany – przyp. red.] krótkie, pąsowe, na obnażonych nogach nic więcej, tylko sznurkowe chodaki i zielone w kratki małe… fartuszki [kilty – przyp. red.]. Obracali ich też nasi ułani nadwiślańscy na wszystkie strony, i za boki się brali od śmiechu. Do późnej nocy gwar był w naszym obozie jak w ulu”.
Wszyscy ci grenadierzy wcieleni zostali w polskie szeregi, a należeli do słynnego w armii brytyjskiej 42 Pułku Grenadierów Szkockich, zwanego „Black Watch”. Pułk ten do dziś na swym sztandarze ma wypisaną nazwę Fuentes de Onoro. Antoni Kulesza na koniec swych wspomnień napisał: „Z całej kampanii hiszpańskiej, wstrętnej i przykrej dla nas […], odebranie owych grenadierów, rodaków naszych, z rąk Anglików było dla nas zdarzeniem najmilszym, jedynym po naszej myśli dziełem wojennym”.
Bibliografia:
R. Bielecki, A. Tyszka, Dał nam przykład Bonaparte. Wspomnienia i relacje żołnierzy polskich 1796–1815, Kraków 1984
K. Kraszewski, Od szkolnej ławy. Opowiadanie z lat 1798-1813, Warszawa 1880
autor zdjęć: brukselanato.msz.gov.pl
komentarze