Kosa na sztorc – żadna inna broń, prócz kawaleryjskiej szabli tak mocno nie zapisała się w narodowej legendzie Polaków. Od czasu, kiedy krakowiacy i górale Tadeusza Kościuszki rozsiekli kosami rosyjską baterię pod Racławicami pojawiały się kosy i w kolejnych zrywach, aż do tego najdłuższego i najtragiczniejszego – powstania styczniowego z 1863 roku.
Jedna z grafik z genialnego cyklu Artura Grottgera „Polonia”(1863) sławiącego powstanie styczniowe jest zatytułowana „Kucie kos”. Przedstawia kuźnię, w której kowale zmieniają to chłopskie narzędzie w broń dla powstańców zebranych wokół ich warsztatu. Jednak wizerunek Grottgera skrywa też smutną prawdę – kosa na początku lat sześćdziesiątych XIX wieku, określanego jako wiek „stulecia pary i żelaza”, była już tylko „bronią rozpaczy” desperatów pozbawionych odpowiedniej ilości broni strzeleckiej. Okazywało się też często, że w wojnie partyzanckiej, jaką prowadzili powstańcy z armią rosyjską, bardziej zawadzała niż pomagała w walce, zwłaszcza kiedy trzeba było się przegrupować w gęstym lesie po mniej lub bardziej udanej zasadzce.
W 1863 roku kosa postawiona na sztorc zyskała też czarną legendę, a nawet gorzej – bo tragikomiczną. Pierwszy dyktator powstania, gen. Ludwik Mierosławski mógłby być wymieniany obok Leonarda da Vinci, jako jeden z prekursorów broni pancernej, gdyby nie to, że jego wynalazek przyczyniał się za każdym razem do klęski po polskiej stronie, a nieprzyjaciela jedynie… rozbawiał. Wprawdzie Mierosławski po Wiośnie Ludów był nazywany „nowym Napoleonem” i „wielką nadzieją Polaków”, ale był to efekt raczej szczęśliwego zbiegu okoliczności niż jego osobistych zasług. Po tym, jak został dyktatorem powstania styczniowego, bardzo szybko okazało się, że ten intrygant polityczny i oderwany od rzeczywistości teoretyk wojskowy, ma niewielkie pojęcie o walce partyzanckiej. Na domiar złego generał miał jeszcze dziwną manię. Przed bitwami kazał konstruować machinę wojenną – z chłopskiego wozu i kos budował coś na kształt ruchomej fortecy-jeża.
Po raz pierwszy Mierosławski użył kosowozów w bitwie 30 kwietnia 1848 roku pod Miłosławiem. Niestety, ich debiut ujawnił wszystkie wady wynalazku i pokazał jak bardzo są nieprzydatne, zwłaszcza w walce partyzanckiej. Jednak Mierosławski nie zamierzał rezygnować ze swej idee fixe i chciał wykorzystać kosowozy w walce z Rosjanami podczas powstania styczniowego. Dlatego sześć takich machin usiłował przemycić z Belgii do Polski. Rozmontowane i złożone w skrzyniach zostały opisane w dokumentacji przewozowej jako „Maszyny rolnicze”. Niestety, czujni celnicy pruscy nie dali się nabrać na ten podstęp i ładunek skonfiskowali.
Mimo tej straty, Ludwik Mierosławski nie zamierzał rezygnować ze swego wynalazku. Przez co, zamiast organizować szczupłe siły powstańcze, a przede wszystkim wysyłać na wszystkie strony patrole, by sprawdzić co poczynają Rosjanie, w zagajniku „zajęty [był] fabrykacją kosowozu własnego pomysłu, nie spodziewając się ataku Moskali”, jak zapisał Stanisław Zieliński w swych „Bitwach i potyczkach powstania styczniowego”(1913). Jednak w bitwie, która odbyła się 19 lutego 1863 roku pod Krzywosądzem na Kujawach, Rosjanie uwinęli się szybko z oddziałem dyktatora, a sam Mierosławski – po jeszcze jednej klęsce, tym razem pod Nową Wsią – wrócił do Paryża z przydomkiem „Generał klęska”. Zwycięski dowódca rosyjski pułkownik Schilder-Schuldner ze zdumieniem i rozbawieniem oglądał „piekielną machinę”, którą jego dragoni znaleźli na pobojowisku. W pamiętniku uczestnika bitwy, Jana Łukasza Borkowskiego, zachował się opis tego kosowozu.
Nieukończony wóz „składał się z ramy około 6 łokci długiej i 2 szerokiej, związanej z czterocalowego kwadratowego drzewa, podzielonej na kraty tak, że było 16 przedziałów. Rama ta miała formę łodzi z obustronnym dzióbem lub migdała spiczastego z obu stron, kiwała się na dwukołowej osi wozu półtoracznego, najeżona była kilkudziesięciu kosami jak stonóg nogami. Do wykończenia brakowało w obwodzie ramy prostopadłych kołów czy drążków, które miały przytrzymać materace do odpowiedniej wysokości, tak iż 16 strzelców wchodząc do tej ramy, zza materaców, niby za murem strzelać mieli, ciągnąc z sobą gdzie trzeba tę fortecę”.
Kolejny po Ludwiku Mierosławskim dyktator powstania, gen. Marian Langiewicz, był niewątpliwie jednym z najbardziej doświadczonych wojskowo dowódców powstańczych. Ten były oficer pruskiej artylerii na czele swego oddziału szedł od zwycięstwa do zwycięstwa: Wąchock – Nowa Słupia – Święty Krzyż… Na początku 1863 roku cieszył się już wielką popularnością, a jego szeregi rosły lawinowo – w połowie lutego miał już pod sobą blisko 3000 ludzi. Nie dziwi więc, że decyzją Rządu Narodowego został 11 marca 1863 roku mianowany dyktatorem po niefortunnym Mierosławskim. Wiadomość ta dotarła do Langiewicza w jego obozie w Goszczy niedaleko granicy z Galicją. Swój „korpus”, jak nazywał podległe mu oddziały, starał się trzymać w ryzach stosując dyscyplinę rodem z pruskiej armii. Szczególną rolę w tym przedsięwzięciu otrzymały formacje kosynierskie, które gen. Langiewicz zmienił w… kompanie karne. Za różne przewinienia zsyłano do nich strzelców, a nawet elitarnych żuawów śmierci, którym wcześniej odbierano karabiny czy sztucery. Za karę wręczano im kosę, by nią odkupili swe winy w walce. Langiewicz, jak na pruskiego oficera przystało, szafował karami często. Paweł Jasienica w „Dwóch drogach” zanotował taki przypadek z goszczańskiego obozu: „Razu pewnego Langiewicz podszedł do miejsca zakwaterowania szwadronu jazdy. Dowódca – niejaki Stamirowski – stanął na baczność i zasalutował, ale fajkę w zębach nadal trzymał. »Gdy się mówi do dyktatora, to należy fajkę z pyska wyjąć!« – krzyknął wódz, któremu musiały się przypomnieć pruskie pojęcia o dyscyplinie wojskowej”. Niefortunny oficer nie czekał na karną zmianę przydziału z kawalerii do kosynierów – uciekł z obozu i zmienił się w zwykłego rzezimieszka, który na czele bandy terroryzował chłopów podszywając się pod partię powstańczą. Po schwytaniu, wyrokiem władz powstańczych, został powieszony.
Jak widać, kosa na sztorc siała postrach nie tyle u nieprzyjaciela, co we własnych szeregach. Zdawano sobie już wtedy powszechnie sprawę, że to anachronizm, prowizorka, a nawet wstyd i kara walczyć taką bronią… Oglądając fotografie i sztychy przedstawiające powstańców z kosami, być może widzimy „sztrafników” z kompanii karnej gen. Langiewicza…
Bibliografia
P. Jasienica, Dwie drogi, Warszawa 1988
S. Zieliński, Bitwy i potyczki powstania styczniowego 1863–1864, Rapperswil 1913
J.Ł. Borowski, Wspomnienia o kampanii krzywosądeckiej, [w:] Spiskowcy i partyzanci 1863 roku, oprac. S. Kieniewicz, Warszawa 1967
autor zdjęć: , historyk, redaktor kwartalnika „Polska Zbrojna Historia”
komentarze