Patrzymy na tę wojnę z perspektywy Zachodu. Zakładamy, że Ukraińcy w końcu przyjmą jakąś formę ugody, np. oddając Donbas. Fakty są jednak takie, że Kijów został obroniony, a Rosjanie nie wycofują się bez powodu. Wojsko ukraińskie ma zaś jasno postawiony cel: wypchnąć agresora z kraju – mówi Mateusz Lachowski, dziennikarz, reżyser i dokumentalista.
Codziennie słyszymy w mediach o tym, jakie straszne rzeczy dzieją się w Ukrainie. Ty od blisko dwóch miesięcy doświadczasz tej wojny na żywo. Jak ona wygląda z Twojej perspektywy?
To zależy, o których miejscach mówimy. Jeśli chodzi o sam Kijów, to miałem poczucie, że relacje są wyolbrzymione. Oczywiście miasto było ostrzeliwane. Widziałem i słyszałem te wybuchy, oglądałem także zniszczenia, m.in. w centrum handlowym Retroville. Część dzielnic jest faktycznie zniszczona, ale w mojej ocenie w Kijowie nie było tak niebezpiecznie, jak wyglądało to w relacjach. Zupełnie inaczej było w miejscowościach, z których wycofali się Rosjanie. Makarów, Bucza, Borodzianka… To jest coś niewyobrażalnego. Centrum Borodzianki jest zrównane z ziemią, przypomina kadry z „Pianisty” Romana Polańskiego. Tam Szpilman idzie przez miasto, którego już nie ma – ja czułem się tak samo. Z kolei w Buczy panuje straszne przygnębienie. Kiedy byłem tam trzy dni po wyzwoleniu, to na ulicach jeszcze leżały ciała. Trudno opisać słowami, jak straszne jest to miejsce. Żadne media nie oddadzą widoku psa jedzącego ludzkie ciało, a ty nic nie możesz z tym zrobić, bo droga albo dom są zaminowane.
Już teraz mówi się, że Ukraina jest jednym z najbardziej zaminowanych miejsc na świecie.
Tych min jest multum. Byłem na pozycjach za Browarami, gdzie miny przeciwpancerne leżały dosłownie wzdłuż drogi. Dlatego wiem, że te filmy z chłopakami z obrony terytorialnej niosącymi ładunki nie są przesadzone. Nie jest przesadzone także to, co przeżywa się, siedząc w okopie. Kiedy na pozycjach pod Wielką Dymerką trafiłem pod ostrzał Gradów, to wyglądało to tak jak na filmach. Błyski, wybuchy, strach. W nocy jest to na swój sposób piękny widok. Za pierwszym razem podczas ostrzału wychyliłem głowę, żeby przez chwilę popatrzeć. Kiedy dowódca zmiany kazał mi się schować, podzieliłem się z nim swoimi przemyśleniami. Stwierdził, że to głupie, ale podczas ich pierwszego ostrzału w Donbasie oglądali go całą kompanią.
Dokumentujesz tę wojnę od samego początku rosyjskiej inwazji. Co motywowało Cię do podjęcia takiej decyzji?
Pierwszy raz do Ukrainy pojechałem w 2019 roku. Bardzo chciałem nakręcić dokument o tym, co się tutaj dzieje, ponieważ interesował mnie ten konflikt i miałem znajomych, którzy byli w niego zaangażowani. W Pawłohradzie poznałem batalion ochotniczy hospitalierów (paramedyków – przyp. red.), z którymi pojechaliśmy na szkolenie przed wyjazdem na front. Tak to się zaczęło. Później miałem wrócić, żeby opowiedzieć historię dwóch sióstr, które służą w tym batalionie. Moje plany pokrzyżowały pandemia i zamknięte granice. Ostatecznie zaplanowaliśmy wyjazd na 1 marca 2022 roku. Kilka dni wcześniej zaczęła się inwazja.
Z własnego doświadczenia wiem, że nie jest łatwo spakować się i tak po prostu pojechać na wojnę.
Pracowałem kiedyś w redakcji, więc wiedziałem, czego się spodziewać. Znam też język ukraiński. Wyjazd sprzed dwóch lat zmienił moje myślenie o tym konflikcie. Wcześniej postrzegałem go bardziej jako wojnę domową, w której każda ze stron ma swoje racje. Na miejscu okazało się, że jedna ze stron to ewidentny agresor. To mnie motywuje, żeby być z tymi ludźmi i przekazywać światu to, o czym mi mówią. Planowałem przyjazd na tydzień, a jestem w Ukrainie od półtora miesiąca z przerwą na dwa dni. Nie byłem jednak do końca przygotowany na to, co tutaj zastanę. Nastawiałem się na rosyjską propagandę, wcześniej słyszałem też o kastrowaniu jeńców czy strzelaniu do sanitariuszy w Donbasie. Nie spodziewałem się jednak takiej skali zbrodni wojennych.
Trudno sobie wyobrazić i przede wszystkim zrozumieć okrucieństwo rosyjskich żołnierzy.
Punktem odniesienia może być Iwanków, którego mieszkańcy twierdzą, że Rosjanie byli relatywnie łaskawi. Miasto nie zostało mocno zniszczone, ale odcięte od prądu i wody, ponieważ wycofujący się żołnierze wszystko wysadzili. Podobno najpierw oferowali pomoc humanitarną, a w nocy rabowali i gwałcili. Ich ofiarą padły m.in. 15- i 16-latka. W Andriiwce – to taka mała miejscowość w pobliżu Makarowa, z której ostrzeliwano Kijów za pomocą Gradów – stacjonowali poborowi żołnierze z dalekiego wschodu Rosji. Przede wszystkim nastolatkowie. Według miejscowych – i pamiętajmy, że to ich perspektywa – byli dość mili i normalni. Na początku rozstrzelali 20 mężczyzn w wieku poborowym, przez parę dni nie pozwalali ich pochować, ale ostatecznie się zgodzili i później „tylko” kradli wszystko, co się da. Nienormalni byli tacy, którzy całe rodziny gwałcili i rozstrzeliwali. Tak było w Buczy. Tam każdy, kto wyszedł z domu, był mordowany. Poznaliśmy dwie dziewczyny, które uciekły zaraz przed wejściem Rosjan. Powiedziały nam, że wszyscy, których znały i którzy tam zostali, nie żyją. Słyszałem także historię kobiety, której przestrzelono twarz, a chwilę później zabito 16-letniego syna. Przez cztery dni nie pozwolono jej go pochować, mimo że codziennie o to prosiła. Strzelano jej pod nogi. W końcu ciało zaczęło strasznie śmierdzieć, zjadały je psy, więc pozwolili zabrać tego chłopca. Dla mnie to jest nie do wytłumaczenia.
W obliczu tych tragedii Ukraińcy wykazują się olbrzymim uporem i przełamują bieg tej wojny. Jakie nastroje panują wśród cywilów i żołnierzy po dwóch miesiącach walk?
Patrzymy na tę wojnę z perspektywy Zachodu. Zakładamy, że Ukraińcy w końcu przyjmą jakąś formę ugody, na przykład oddając Donbas. Fakty są jednak takie, że Kijów został obroniony, a Rosjanie nie wycofują się bez powodu. Ukraińcy nie zmienili też podejścia do tej wojny i nie stracili morale. Cywile chcą przede wszystkim pokoju, ale wojsko ma jasno postawiony cel – obronić Ukrainę, wypchnąć Rosjan z kraju. Uważają, że wszędzie, gdzie im się to nie uda, będzie tak jak w Buczy. I trudno nie przyznać im racji. Ludzie są zabijani dlatego, że muszą wyprowadzić psa. Dziewczynki muszą udawać chłopców. Będą deportacje, przesiedlenia, czystki jak za czasów Stalina. Widzimy, jak wygląda to w Mariupolu.
Oblężony Mariupol to symbol oporu Ukraińców. Jego losy wydają się jednak przesądzone.
Chciałbym się mylić, ale szanse, że Mariupol się obroni i że będzie jakaś odsiecz, są małe. Kiedy jednak rozmawiałem z żołnierzem, który ma przyjaciela w Pułku Azow (pododdział broniący Mariupola, związany z ukraińskim nacjonalizmem – przyp. red), to stwierdził, że obrońcy Mariupola będą walczyć do końca, do ostatniego żołnierza. Nikt się tam nie podda, ponieważ wiadomo, co zrobią z nim Rosjanie. Inna sprawa, że podobne podejście ma tutaj każdy. To robi olbrzymie wrażenie. Pijesz z kimś herbatę i nie wyobrażasz sobie tej osoby w ferworze zabijania, a później widzisz, jak ze swoim oddziałem przywozi rosyjski czołg i wiesz, że słowa o walce nie były rzucane na wiatr.
Można odnieść wrażenie, że ta wojna przypieczętowuje ukraińską tożsamość.
Dla Ukraińców niepodległość ma olbrzymią wagę, a ta wojna ich scala. Spotkałem ludzi, którzy potrafili mówić tylko po rosyjsku, ale nie chcieli używać tego języka. Przychodzili do nas, żeby spróbować powiedzieć coś po ukraińsku czy po polsku, żeby nauczyć się choć kilku nowych słów. Dla nich Rosja to synonim agresora i mordercy. Pod tym względem nastroje się nie zmieniają. Ale jest też strach. Wszyscy teraz obserwują bitwę o Donbas i czują lęk przed tym, co będzie się tam działo. Nie tylko Ukraińcy, lecz także Rosjanie. Oni naprawdę ponoszą w Ukrainie olbrzymie straty.
Codziennie słyszymy o zabitych rosyjskich żołnierzach, mało jednak mówi się o stratach po stronie ukraińskiej. Wiesz, z czym muszą się mierzyć Ukraińcy?
Ukraińcy prowadzą wojnę informacyjną i robią to bardzo skutecznie. Obserwuję to z bliska i widzę, że choć straty są duże, to szczegółowe informacje nie wyciekają. W Makarowie w pewnym momencie broń dawano każdemu mężczyźnie, który chciał walczyć. Tam liczba ofiar była olbrzymia. Wiadomo, że ostrzały czy bombardowania przynoszą bardzo dużo rannych, ale nie wiem, czy chodzi o setki, czy tysiące, ponieważ docierają do mnie jednostkowe wieści. Straty dotyczą też ciężkiego sprzętu, chociaż mówi się, że ukraińska armia ma więcej czołgów niż na początku wojny, i jest w tym ziarno prawdy. Gorzej sytuacja wygląda w przypadku lotnictwa. Większość lotnisk została rozbita, a wraz z nimi padły systemy przeciwlotnicze. Według mnie największe spustoszenie wynika właśnie z dysproporcji w lotnictwie. Żołnierze na pozycjach nie boją się artylerii, tylko rosyjskich samolotów. Może dlatego, że przed bombami z powietrza nie ma ucieczki.
Jednocześnie cały czas szkoli się nowych żołnierzy, a przecież w ciągu dwóch miesięcy można kogoś nauczyć walczyć od podstaw. Zarazem żołnierze zawodowi są niemal wszędzie, nie tylko na pierwszej linii. Stacjonują nawet w małych wioskach, co wydaje się zaskakujące, zwłaszcza w kontekście tego, że trwają ciężkie walki w Donbasie.
Jeżdżąc po tych miejscowościach czy na front, spotkałeś zagranicznych ochotników?
Tak, i to jest ciekawy temat. Jeżeli pytasz o legion, to on już nie działa. Ukraińcy raczej nie chcą brać do walki osób bez doświadczenia bojowego i bez znajomości języków, którymi mogą się z nimi komunikować. Jeden z rekruterów opowiadał mi o ochotnikach z Peru i z Kolumbii, którzy wcześniej w dżungli walczyli z kartelami narkotykowymi. Mówili jednak tylko po hiszpańsku, zostali więc odesłani. Spotkałem się za to z ludźmi służącymi wcześniej m.in. w Legii Cudzoziemskiej. Poznałem również jednego walczącego Polaka, który jest emerytowanym wojskowym. Jest tutaj też wielu Amerykanów i Anglików, sporo paramedyków z różnych krajów. Zwykle to są właśnie byli żołnierze albo policjanci, którzy przyjechali do Ukrainy, ponieważ uważają, że broniąc ją przed rosyjskim atakiem, walczą „za wolność naszą i waszą”. To jest ich główna motywacja. Nie dostali superwarunków, które miałyby ich skłonić do walki. Co więcej, najczęściej korzystają z własnego wyposażenia.
Zdecydowana większość osób ucieka z miejsc, w których toczą się walki. Zwykle pozostaje uchodźcami wewnętrznymi. Czy ci ludzie także mogą liczyć na pomoc?
W zachodniej Ukrainie nie ma już miejsc do spania. We Lwowie wynajęcie mieszkania czy nawet pokoju jest bardzo trudne, a z dużych wschodnich miast wciąż uciekają ludzie, którzy szukają schronienia. Pomoc jest bardzo potrzebna i dociera tutaj, ale Ukraińcy nie liczą jedynie na działania z zewnątrz. We wszystkich miastach, do których jeździłem, ludzie byli bardzo zjednoczeni, zmobilizowani. Widzę, jak dbają o siebie wzajemnie. Mają także niezwykłe podejście do wojska. Nie pozwalają żołnierzom płacić za kawę, ustępują im miejsca w kolejkach. Na ulicach machają im lub uderzają pięścią w pierś na znak wdzięczności. Ukraińcy jako naród są niesamowicie zjednoczeni.
Tekst pochodzi z najnowszego numeru „Polski Zbrojnej”.
autor zdjęć: Mateusz Lachowski
komentarze