Czy grozi nam powtórka z Monachium? Takie obawy w związku z kryzysem wokół Ukrainy od czasu do czasu formułują media i politycy. Wszelkie analogie wydają się jednak złudne. O ile bowiem w 1938 roku Zachód chciał ugłaskać Hitlera, teraz mocno postawił się Putinowi. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że prawdziwy test dla NATO dopiero się zaczyna.
„Przywożę wam pokój” – wykrzyczał do zebranego na lotnisku w Londynie tłumu premier Neville Chamberlain, wymachując przy tym kartką papieru. Był 30 września 1938 roku. Chamberlain wrócił właśnie z Monachium, gdzie wspólnie ze swoim francuskim kolegą Edouardem Daladierem przystał na oddanie Niemcom fragmentu Czechosłowacji, w zamian za gwarancje bezpieczeństwa na kontynencie. Negocjacje zostały przeprowadzone bez udziału rządu w Pradze, zaś ich finał dobrze znamy – niespełna rok później wybuchła największa wojna w dziejach świata.
Dziś wspomnienie o hańbiącym, a co gorsza – kompletnie jałowym układzie, odżyło z nową mocą. Już kilkukrotnie było ono przywoływane w kontekście rosnącego napięcia wokół Ukrainy. W styczniu o groźbie „nowego Monachium” pisał komentator francuskiego „Le Figaro”. Jego zdaniem Francja jest obecnie zajęta wyborami, Niemcy dopiero łapią oddech po odejściu ze stanowiska kanclerz Angeli Merkel, zaś amerykański prezydent Joe Biden jest wyraźnie zmęczony. Co więcej, USA nie chcą konfrontacji z Rosją, bo priorytetem dla nich jest rywalizacja z Chinami. Zachód może odpuścić i po prostu „sprzedać” Ukrainę Putinowi. Obawy wyrazili też Estończycy. Marko Mihkelson, szef sejmowej komisji spraw zagranicznych, stwierdził w tamtejszej telewizji, że negocjacje toczone ponad głowami Ukraińców przypominają grę mocarstw o podział strefy wpływów. Pisano o tym na portalu euractiv.pl. Wreszcie przykład najświeższy, z ostatniego weekendu. O „powiewie Monachium”, który „poczuć można od niektórych na Zachodzie” wspomniał w rozmowie z „The Sunday Times” brytyjski minister obrony Ben Wallace. Owi niektórzy, jak łatwo się domyślić, to choćby Niemcy, którzy nadal sceptycznie podchodzą do pomysłu dostaw broni na Ukrainę.
Neville Chamberlain na lotnisku Heston po powrocie z Monachium z tekstem układu Monachijskiego w ręku. Fot. Wikipedia
Na razie jednak niewiele wskazuje na to, by na naszych oczach dokonywała się powtórka z Monachium. Zachód jak dotąd nie cofnął się przed groźbami Władimira Putina. Nie zatrzasnął przed Ukrainą drzwi do NATO, nie zgodził się na wycofanie swoich wojsk ze środkowej Europy, wręcz przeciwnie – w obliczu zagrożenia wysłał kolejnych żołnierzy na wschodnią flankę. W kluczowej dla regionu dyplomatycznej rozgrywce mocarstw Ukraińcy istotnie nie biorą udziału, ale nie można też powiedzieć, by pozostawali na uboczu. Zachodni przywódcy są w stałym kontakcie z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim, na Ukrainę płyną dostawy broni, ale też dane wywiadowcze. To przecież informacje zebrane przez Amerykanów pomogły zdemaskować rosyjską prowokację, która mogła dostarczyć Kremlowi pretekstu do zbrojnej agresji. Zachód zgodnie mówi też o sankcjach, które spadną na Rosję w przypadku, gdy się do niej posunie. Wśród retorsji miałoby się znaleźć choćby zablokowanie gazociągu Nord Stream 2. Prezydent USA Joe Biden ogłosił to ostatnio w obecności niemieckiego kanclerza Olafa Scholza, a przecież do tej pory Nord Stream 2 Niemcy bronili jak niepodległości... Można nawet odnieść wrażenie, że postawa Putina na dobre postawiła Zachód do pionu. Po zakończeniu zimnej wojny zapadł on w drzemkę, z której wybudzał się raczej niespiesznie.
Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Zachód stoi przy Ukrainie, ale pewnej granicy nie przekroczy. Jeśli dyplomacja ostatecznie zawiedzie, a Putin okaże się odporny na racjonalną kalkulację i zdecyduje się na agresję, NATO nie wyśle wojsk nad Dniepr. Ukraina nie jest przecież członkiem Sojuszu, zaś taki ruch mógłby oznaczać III wojnę światową. A choć same dostawy broni znacząco wzmocnią ukraińską armię, w żadnym razie nie pomogą jej odwrócić wyniku konfrontacji. Rosja takie starcie wygra, a Putin na krótką metę osiągnie to, co Hitler pod koniec lat trzydziestych. Okroi Ukrainę tak, jak tamten podporządkował sobie Czechosłowację. Pozostaje pytanie: czy analogia ta będzie jedynie chwilowa?
Kiedy rosyjskie czołgi – odpukać! – ruszą, piłka znów będzie po stronie Zachodu, a świat będzie się przyglądał czy szumnie zapowiadane sankcje na pewno staną się faktem i jak bardzo będą one dotkliwe. Na razie NATO demonstruje jedność. Ale przecież Sojusz składa się z konglomeratu państw, które prowadzą swoją politykę i mają bardzo różne, czasem nawet sprzeczne interesy. Już teraz na zwartej konstrukcji widać rysy. Niemcy upierają się przy tym, by Ukraińcom jednak broni nie sprzedawać, nadal też nie porzucili marzeń o robieniu z Rosją interesów na Nord Stream 2. Prezydent Chorwacji Zoran Milanović pewien czas temu skrytykował proukraińską politykę Sojuszu. Węgry niechętnie podeszły do pomysłu przyjęcia na swoim terytorium kolejnych amerykańskich wojsk, w dodatku pielęgnują interesy z Rosją w dziedzinie energetyki. Putin będzie usiłował wykorzystać wszelkie rozbieżności i tarcia, by Zachód skłócić, a potem, co niewykluczone, zrobić kolejny krok – na przykład spróbować uzależnić od siebie Polskę czy państwa bałtyckie.
Podobnie zresztą zachowa się, jeśli to Zachód wygra dyplomatyczną próbę sił i wymusi wycofanie rosyjskich wojsk znad ukraińskich granic. Putin z podgryzania NATO zapewne nie zrezygnuje nigdy.
Sojusz zebrał się i huknął pięścią w stół. Jednak test dopiero się zaczyna. To kolejne miesiące, a może i lata przyniosą odpowiedź na pytanie, czy państwa członkowskie niezmiennie będą potrafiły wznosić się ponad partykularne interesy i jak wiele będą w stanie poświęcić, by ocalić europejski ład. I tak naprawdę dopiero wówczas będziemy mogli z czystym sumieniem odpowiedzieć na pytanie, czy w Europie doszło do powtórki z Monachium.
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze