Wielu amerykańskich analityków uważa, że wkroczyliśmy w erę nowej zimnej wojny. Mocarstwa nie mogą wypowiedzieć sobie bezpośrednio wojny, więc rywalizują w państwach trzecich – mówi dr Tomasz Pugacewicz. Ekspert z Uniwersytetu Jagiellońskiego wyjaśnia, jak prezydentura Joego Bidena wpłynie na obronę wschodniej flanki NATO i kto może być przeciwwagą dla Chin.
Stany Zjednoczone coraz bardziej skupiają swoją uwagę na Pacyfiku. Czy w czasie prezydentury Joego Bidena ta tendencja będzie rozwijana?
dr Tomasz Pugacewicz: Na wstępie trzeba podkreślić, że do zaprzysiężenia prezydenta doszło niedawno i wiele stanowisk w poszczególnych departamentach wciąż nie zostało obsadzonych. Nie opublikowano także strategii bezpieczeństwa narodowego, a Kongres USA nie otrzymał od nowej administracji projektu ustawy budżetowej. Opierając się na wypowiedziach wyborczych prezydenta Bidena, na charakterystyce jego doradców i pierwszych zagranicznych rozmowach, możemy jednak wskazać priorytety nowej administracji. Mówią nam także o tym rozpoczęte przeglądy tematyczne. Jeden z trzech przeglądów specjalnych dotyczy strategii Stanów Zjednoczonych wobec Chin. W związku z tym należy spodziewać się ciągłości w kwestii postrzegania Chińskiej Republiki Ludowej jako największego wyzwania, z jakim mierzą się USA. Najwyraźniej działania wymierzone w Chiny są kojarzone z Donaldem Trumpem, ale zakulisowe prace planistyczne rozpoczęto już w drugiej kadencji Baracka Obamy.
W relacjach Stanów Zjednoczonych z Chińską Republiką Ludową dostrzegam pewnego rodzaju paradoks. Z jednej strony Pekin wyraża nadzieję, że prezydentura Bidena przyniesie odwilż, z drugiej jednak napięcie w regionie rośnie. Jak czytać tę rozbieżność?
Administracja Bidena jest posądzana o gotowość do nieco bardziej ugodowej polityki wobec Chin. W odniesieniu do tego państwa podjęto dwa ważne, ale nieprzesądzające o kierunku amerykańskiej polityki, działania. Pierwszym z nich jest wspomniany przegląd specjalny w Departamencie Obrony, który ma określić, jakie koncepcje stosować, jakie technologie wojskowe rozwijać oraz gdzie rozmieszczać siły zbrojne. Drugie to powołanie koordynatora do spraw Indo-Pacyfiku w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego przy prezydencie USA. Wiemy już też o telefonie Bidena do Xi Jinpinga z okazji chińskiego Nowego Roku. W czasie rozmów podtrzymał on oskarżenia dotyczące wymuszania transferu technologii, nieuczciwej konkurencji gospodarczej, łamania praw człowieka oraz zagrożenia dla Tajwanu. Jednocześnie administracja Bidena podkreśla, że rywalizacja z Chinami czy Rosją nie wyklucza współpracy z nimi w określonych dziedzinach, takich jak walka z pandemią, ze zmianami klimatycznymi czy z proliferacją broni masowego rażenia. Ten ostatni punkt dotyczy przede wszystkim próby wywarcia wpływu na Chiny, aby pomogły ograniczyć program nuklearny Korei Północnej.
Temat Korei Północnej bardzo mocno wybrzmiewał podczas prezydentury Donalda Trumpa.
Niestety, ta spektakularna polityka prezydenta Trumpa w kontekście relacji Ameryki z Koreą Północną nie doprowadziła do przełomu w ograniczeniu rozwoju programu atomowego oraz rakietowego. Na razie nie ma sygnałów przesądzających o kierunku działań prezydenta Bidena w tej kwestii, ale historia uczy nas, że administracje związane z Partią Demokratyczną miały większą skłonność do negocjacji z Koreą Północną jakiegoś typu umowy, w ramach której oferowano pomoc gospodarczą w zamian za ograniczanie programów zbrojeniowych.
Sprawa Korei Północnej działa na wyobraźnię odbiorców, ale ostatnio najwięcej ruchów politycznych oraz militarnych dotyczy Tajwanu. Być może administracja Bidena położy nacisk na tę kwestię?
Tak, i będzie to kontynuacja tego, co widzieliśmy za kadencji Donalda Trumpa. Tajwan jest traktowany niczym linia, której Chiny nie powinny przekraczać. Trzeba mieć przy tym świadomość, że dla sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych obrona Tajwanu wiąże się z poważnymi wyzwaniami. Zarazem jest to przyczółek ograniczający działania Chińskiej Republiki Ludowej i swego rodzaju papierek lakmusowy wskazujący, czy jest ona na tyle potężnym aktorem, żeby odzyskać kontrolę nad wyspą.
Rywalizacja gospodarcza między Stanami Zjednoczonymi a Chinami toczy się nie tylko w Azji, lecz także w Afryce. Można odnieść jednak wrażenie, że Amerykanie odpuścili ten region.
Afryka nie jest centrum gospodarczym świata i to nie tam będzie się toczyła główna rywalizacja Stanów Zjednoczonych z ich przeciwnikami. Wydarzenia w tym regionie pokazują nam za to, w jaką epokę wkraczamy. Wielu amerykańskich analityków zaznacza, że zakończył się czas pozimnowojenny i wkroczyliśmy w erę nowej zimnej wojny. Mocarstwa nie mogą wypowiedzieć sobie bezpośrednio wojny, więc rywalizują w państwach trzecich. Dlatego Chiny rozbudowały w Afryce niesamowitą sieć wpływów. Oferują pomoc gospodarczą oraz humanitarną, nie stawiając przy tym warunków typowych dla Zachodu. Za tą ekspansją kryje się jednak podporządkowanie interesom gospodarczym Pekinu oraz aktywność chińskiego wywiadu, służąca tym interesom. Dotychczas administracja Bidena nie wypowiedziała się bezpośrednio w sprawie Afryki, ale mówi o tym, że Stany Zjednoczone muszą dołożyć wszelkich starań, żeby powstrzymać ekspansję gospodarczą, polityczną oraz wojskową Chin.
W roli sojusznika Stanów Zjednoczonych oraz naturalnej przeciwwagi wobec Chin coraz częściej stawiane są Indie.
Indie już od kadencji prezydenta Obamy traktowane są jako podmiot, który ma równoważyć działania Chin. Stany Zjednoczone przymknęły oko na program nuklearny tego kraju, co jest wyjątkową sytuacją, ponieważ Amerykanie zazwyczaj starają się skłonić inne państwa do podpisania układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej i jego przestrzegania. Jednocześnie sojusz amerykańsko-indyjski jest naturalną konsekwencją sporów granicznych między Nowym Delhi a Pekinem. Indie nie podpisały zeszłorocznej największej na świecie i wielostronnej umowy gospodarczej z Chinami, co pokazuje ich potencjał do współpracy z Amerykanami. Pewnego rodzaju kapitał w relacjach z Indiami daje także postać Kamali Harris, wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, która ma indyjskie korzenie.
Skoro mówimy o planach nuklearnych, to trzeba podkreślić, że znacznie głośniej wybrzmiewa program Iranu. Obecnie relacje między Waszyngtonem a Teheranem są bardzo złe. Czy ten kierunek można jeszcze odwrócić?
Amerykańska polityka wobec Iranu jest odpowiedzią na pytanie o priorytety w polityce zagranicznej prezydenta Bidena. Podkreśla on, że: po pierwsze – dyplomacja, po drugie – instrumenty gospodarcze, po trzecie – wywiad, i dopiero w ostateczności można sięgać po instrumenty wojskowe. W przypadku Iranu właśnie takiego podejścia należy się spodziewać, chociaż powrót do porozumienia nuklearnego z 2015 roku będzie bardzo trudny. To pokazuje, jak mylne może być myślenie, że polityka Bidena będzie powrotem do tej z czasów kadencji prezydenta Obamy. Teraz, m.in. ze względu na pewne posunięcia ze strony Iranu, porozumienia te są dla Amerykanów znacznie mniej korzystne. Nie bez znaczenia pozostaje sytuacja wewnętrzna w tym kraju, w którym ścierają się zwolennicy złagodzenia oraz zaostrzenia kursu w relacjach z USA. Amerykanie bez wątpienia podejmą działania, ale nie spodziewałbym się militarnej interwencji w Iranie. Zwłaszcza że Waszyngton cały czas dąży do redukcji obecności wojska na Bliskim Wschodzie.
Ograniczenie amerykańskich kontyngentów w Iraku oraz w Afganistanie będzie kontynuowane?
Już podczas drugiej kadencji prezydenta Obamy podjęto decyzje o redukcji obecności wojsk na Bliskim Wschodzie i w Europie. Okazało się, że to był błąd. W swojej przemowie w Departamencie Obrony prezydent Biden podkreślił, że wycofa wojska z Bliskiego Wschodu, ale nie zrobi tego za wszelką cenę. Operacja ta musi zostać przeprowadzona w taki sposób, żeby nie dopuścić do powrotu terrorystów. Z tego powodu będą kontynuowane także programy szkoleniowe dla miejscowych sojuszników oraz prowadzone wspólne operacje przeciwko terrorystom. Warto przy tym zauważyć, że trzeciego dnia kadencji Bidena doszło do rozmowy doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego USA z jego odpowiednikiem z Afganistanu. Poruszono w niej kwestię umowy pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i talibami, która została podpisana przez administrację Donalda Trumpa. Zlecony przegląd zweryfikuje, w jakim stopniu talibowie zrezygnowali z popierania siatek terrorystycznych oraz ograniczyli skalę przemocy.
Sieć amerykańskich powiązań na Bliskim Wschodzie wykracza jednak poza Irak i Afganistan. Skupmy się przez chwilę na Izraelu. Prezydent Biden opóźnia kontakt z premierem Beniaminem Netanjahu. Czy oznacza to, że postawi na innych regionalnych sojuszników, na przykład na Arabię Saudyjską?
Zdecydowanie unikałbym takiej tezy. Fakt, w Partii Demokratycznej jest potężna frakcja lewicowa, która postrzega Izrael jako państwo łamiące prawa człowieka oraz okupujące terytoria zamieszkałe przez ludność palestyńską. Pomimo potępienia polityki osadniczej oraz pewnych zaszłości, prezydent Biden postrzega jednak Izrael jako strategicznego sojusznika. Publicznie zapewnił o tym, że będzie kontynuował także wsparcie wojskowe, zarówno technologiczne, jak i w formie transferów finansowych. Należy przy tym pamiętać, że pod koniec drugiej kadencji prezydenta Obamy bardzo pogorszyły się relacje między Stanami Zjednoczonymi a Izraelem, głównie z powodu krytycznego stosunku do premiera Netanjahu. W tym czasie Joe Biden był wiceprezydentem, dlatego obecna oziębłość nie powinna nas dziwić. Nie oznacza to jednak, że Stany Zjednoczone zmienią swojego strategicznego sojusznika.
Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że Amerykanie znajdują się w rozkroku między Izraelem, Arabią Saudyjską i Iranem. Administracja Donalda Trumpa próbowała te rozbieżności zmniejszyć.
Administracja prezydenta Trumpa bezdyskusyjnie popierała Izrael, jednocześnie próbując doprowadzić do normalizacji jego relacji z państwami arabskimi i zbudować koalicję przeciwko Iranowi. Biden uważa jednak, że Stany Zjednoczone nie mogą tracić nadmiernych zasobów na rzecz bliskowschodniej polityki ze względu na inne priorytety. Wynika to m.in. z tego, że po raz pierwszy od lat trzydziestych ubiegłego stulecia mamy w USA sytuację, w której narasta tak potężna presja kryzysów wewnętrznych. Mowa tu o kryzysie zdrowotnym, gospodarczym, konfliktach rasowych, ale także pozbawieniu legitymacji poszczególnych instytucji politycznych. Wróćmy jednak do polityki na Bliskim Wschodzie. Jedna z wizji Partii Demokratycznej od lat siedemdziesiątych opiera się na doprowadzeniu do równowagi między lokalnymi mocarstwami, które w ten sposób mają się wzajemnie szachować. Tak się jednak nie stanie, ponieważ za kadencji Bidena należy spodziewać się faworyzowania Izraela i – w mniejszym stopniu – Arabii Saudyjskiej oraz krytycznego nastawienia wobec Iranu, chociaż w złagodzonej formie.
Nie da się rozmawiać o Bliskim Wschodzie, nie mówiąc o czwartym lokalnym mocarstwie, czyli o Turcji.
W ciągu ostatnich lat diametralnie zmieniła się polityka zagraniczna Turcji. W państwie tym pogarsza się sytuacja wewnętrzna, dlatego prezydent Recep Tayyip Erdoğan próbuje odciągnąć od niej uwagę za pomocą ekspansywnej polityki zagranicznej. W bardzo krótkim czasie Ankara stała się stroną konfliktów w Syrii, na Kaukazie Południowym, we wschodniej części Morza Śródziemnego oraz w Afryce Północnej. Turcja uważa, że w czasie nowej zimnej wojny nie musi podporządkowywać się dotychczasowemu głównemu sojusznikowi, co daje jej więcej przestrzeni do manewru. Zarazem Stany Zjednoczone nie podejmują radykalnych kroków wobec tego kraju, ponieważ nie chcą stracić sojusznika. Trzeba pamiętać, że Turcja jest członkiem NATO i dysponuje silną armią, na jej terytorium znajduje się także amerykańska baza wojskowa.
W tym momencie nasuwa się pytanie o dalszy rozwój NATO.
NATO, poza Unią Europejską i porozumieniami dwustronnymi, jest płaszczyzną relacji Stanów Zjednoczonych z Europą i pewnie większość ekspertów zgodziłaby się, że są to relacje najważniejsze. Pomimo ostrej retoryki, Donald Trump pod tym względem kontynuował politykę swoich poprzedników, w tym administracji Obamy. Przykładem może być przemówienie sekretarza obrony Roberta Gatesa, który już w 2011 roku w Brukseli domagał się od europejskich członków NATO zwiększenia wydatków na siły zbrojne. W tej kwestii działania Trumpa przyniosły pewne pozytywne skutki. Mamy około dziesięciu państw członkowskich, których budżet przeznaczony na obronność wynosi docelowo wyznaczone w Sojuszu 2% PKB lub więcej. Donald Trump kontynuował także politykę wykorzystywania wojsk NATO poza obszarem traktatowym, która sięga czasów wojen na Bałkanach z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Największym wyzwaniem dla Stanów Zjednoczonych nie są jednak obecnie Bałkany czy Afganistan, lecz rywalizacja z Chińską Republiką Ludową i w tę stronę Trump próbował ukierunkować Sojusz. Ale prezydent Biden złagodził dotychczasowe stanowisko.
W pierwszym tygodniu urzędowania zadzwonił do sekretarza generalnego NATO i podtrzymał zobowiązania wynikające z art. 5. Zaznaczył, że w ramach NATO Stany Zjednoczone będą liczyć na współpracę na Bliskim Wschodzie, ale zwrócił też uwagę na rolę Sojuszu w walce z pandemią czy ze zmianami klimatycznymi. Najważniejszą z perspektywy Polski kwestią jest jednak zawieszenie wycofania jednej trzeciej amerykańskich sił z Niemiec oraz zlecenie przeglądu sensowności tej decyzji. Wydaje się, że ostatecznie ta liczba zostanie ograniczona albo decyzja zupełnie cofnięta.
Jak te decyzje przełożą się na obronę wschodniej flanki NATO?
Sam termin „wschodnia flanka NATO” jest mylący, bo wschód to najważniejszy front NATO. To tam znajduje się główny przeciwnik, który ma zdolności wojskowe potrzebne do tego, aby przełamać linię obrony poszczególnych członków Sojuszu, jeżeli nie będą działać wspólnie. Dlatego, jeśli chodzi o amerykańską obecność wojskową, spodziewam się kontynuacji. W Polsce wspomniana obecność kojarzona jest z administracją prezydenta Trumpa, ale ruch ten rozpoczęto już pod koniec drugiej kadencji Obamy. Trzeba przyznać, że Donald Trump podejmował decyzje korzystne, jeśli chodzi o zwiększenie obecności wojskowej USA w Polsce, ale nie zaczynał od zera. Jako wiceprezydent Joe Biden także kształtował tę politykę i nie sądzę, żeby ją teraz podważał. Co więcej, niektórzy eksperci twierdzą, że w czasie kadencji Joego Bidena może dojść do zwiększenia amerykańskiego kontyngentu w Polsce i państwach bałtyckich. I tutaj poruszamy temat trzeciego przeglądu specjalnego, który dotyczy relacji z Rosją. Amerykanie mają świadomość, że obecnie siły zbrojne USA w Europie służą wyłącznie odstraszaniu i nie pełnią funkcji obronnej.
Chciałbym rozwinąć temat Rosji, ale w kontekście umów dotyczących redukcji arsenałów nuklearnych oraz prac nad pociskami średniego i krótkiego zasięgu. Czy w tym zakresie możemy spodziewać się zmian na lepsze?
Demontaż rozwiązań wypracowanych pod koniec zimnej wojny może przerażać, ponieważ zazwyczaj im większe zbrojenia, tym większe prawdopodobieństwo wojny. Jest to jednak efekt tego, że Federacja Rosyjska łamie tego typu umowy i rozwija poszczególne systemy zbrojeniowe. Naturalnym krokiem jest za to przedłużenie traktatu New START. Prezydent Trump także nie wykluczał podtrzymania tej umowy, domagał się jednak dodatkowej weryfikacji procesu rozbrajania oraz objęcia nią Chińskiej Republiki Ludowej. To drugie kryterium jest abstrakcyjne, ponieważ to właśnie Stany Zjednoczone oraz Rosja dzierżą 90% światowego arsenału broni nuklearnej i Chiny nie są partnerem do takiej umowy. Prezydent Biden też rozważa umowę w tej kwestii z Pekinem, ale chce wypracowania niezależnego od Rosji porozumienia. Kwestią otwartą pozostaje rozwój pocisków rakietowych średniego zasięgu, pocisków naddźwiękowych oraz broni antysatelitarnej. W każdym z tych obszarów trwa wyścig i nie ma pewności, czy we wszystkich Stany Zjednoczone będą chciały porozumienia z Rosją, ponieważ ich rozwój działa na korzyść USA w przypadku ewentualnej konfrontacji z Chińską Republiką Ludową. Jest jeszcze jedna kwestia. Joe Biden jest pod dużą presją lewicowej frakcji Partii Demokratycznej, która uważa, że nadmierne wydatki na zbrojenia drenują budżet ze środków potrzebnych na rozwój krajowej infrastruktury, np. transportowej.
Kilka lat temu tematem z pogranicza rzeczywistości i fantastyki z zakresu obronności była Arktyka. Region ten wciąż pozostaje ważny, żyjemy jednak w czasach, w których Amerykanie intensywnie rozwijają swój potencjał militarny w przestrzeni kosmicznej. Działania te to gra propagandowa czy też kryje się za nimi coś więcej?
Dotychczasowe działania Stanów Zjednoczonych w przestrzeni kosmicznej być może nie upoważniały do powołania oddzielnego rodzaju sił zbrojnych, ale Joe Biden zachowa tutaj ciągłość. W ostatnich latach obserwujemy rozwój zdolności Federacji Rosyjskiej oraz Chińskiej Republiki Ludowej do prowadzenia operacji w tej dziedzinie. Dla przykładu, Rosjanie specjalizują się w wysyłaniu urządzeń udających śmieci kosmiczne, które wchodzą na orbity zbliżone do orbit amerykańskich satelitów wojskowych i mają je niszczyć w przypadku konfrontacji. Siły zbrojne Stanów Zjednoczonych opierają się na technologiach wykorzystujących obecność systemów rozpoznawczych w przestrzeni kosmicznej i zagrożenia te są brane pod uwagę w ramach ich transformacji. Mówił o tym sekretarz obrony Lloyd Austin, który kładzie nacisk na zdolność do prowadzenia operacji na wielu płaszczyznach jednocześnie, w tym w cyberprzestrzeni oraz przestrzeni kosmicznej. Lloydowi Austinowi przypisuje się także myślenie określane jako strategiczna cierpliwość. Polega ono na wyznaczeniu długofalowych celów oraz nieprzejmowaniu się tymczasowymi porażkami, które trzeba ponieść w trakcie realizacji wyznaczonych ważnych zadań. Właśnie dlatego można spodziewać się, że jako sekretarz obrony Austin będzie stawiał na rozwój nowych technologii, dających przewagę USA.
Dr Tomasz Pugacewicz jest ekspertem Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w teoriach oraz rzeczywistych mechanizmach podejmowania decyzji w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa USA, a także relacjach transatlantyckich.
autor zdjęć: Cavan-Images / Shutterstock, arch. Tomasza Pugacewicza
komentarze