Nietuzinkowe zajęcie, przygody i duże pieniądze – „Kapitan” w cywilu prowadził życie, o jakim inni marzą. Ale czegoś mu ciągle brakowało. Pewnego dnia rzucił pracę i postanowił... zostać komandosem. Jak to się stało, że trafił na kurs JATA i czy jedząc zimną fasolkę z puszki w środku lasu, tęskni za dawnymi czasami?
Mówią na ciebie „Kapitan”, skąd ta ksywa?
„Kapitan”: Z „poprzedniego życia” (śmiech). Pochodzę z Raciborza, ale gdy miałem 19 lat przeprowadziłem się do Gdyni i jako cywil studiowałem nawigację na Akademii Marynarki Wojennej. Po studiach popłynąłem w pierwszy rejs, później były następne. Zacząłem pływać na naprawdę dużych statkach – takich, które mają ponad 360 metrów długości, a żeby nimi wyhamować, potrzeba aż 15 kilometrów. Ostatnie dwa lata spędziłem na platformach wiertniczych w zachodniej Afryce. Byłem tam nawigatorem. Moim zadaniem było utrzymanie statku w odpowiedniej pozycji względem platformy nawet przez kilka dni, wszystko musiało się zgadzać co do metra kwadratowego.
Jako nawigator ustalałem drogę morską dla statku, określałem najważniejsze punkty na trasie. Cztery razy opłynąłem kulę ziemską, miałem spotkanie z piratami, raz zostałem ostrzelany. Robiłem to, co lubiłem i zarabiałem mnóstwo pieniędzy. Po takim jednym kontrakcie mogłem kupić mieszkanie albo wybudować dom. Ale w pewnym momencie pomyślałem o służbie w wojsku.
Znudziło Ci się czy chciałeś spełnić marzenie z dzieciństwa?
Nie będę ściemniał, że marzyłem o armii od dziecka. Przeciwnie. Wojsko kojarzyło mi się źle, z minionym ustrojem, bezsensownym musztrowaniem. Ale ta opinia się zmieniła, kiedy poznałem podchorążych studiujących na Akademii Marynarki Wojennej. Próbowałem się nawet dostać na studia oficerskie, ale nie udało mi się. Potem spotkałem byłych komandosów z różnych stron świata, którzy ochraniali nasze statki. To oni, opowiadając mi o służbie w jednostkach specjalnych, rozbudzili moją ciekawość.
I co? Kilka rozmów sprawiło, że rzuciłeś świetną pracę i...
I znalazłem się na kursie dla cywilów, którzy chcą zostać komandosami. Miałem 29 lat i pomyślałem, że jeśli wojska specjalne – to teraz albo nigdy. Rzuciłem wszystko i postanowiłem założyć mundur. O kursie Jata dowiedziałem się z Facebooka. Potem poznałem mentora JWK, który pomagał w przygotowaniach do egzaminu. Wyjaśnił mi, na czym trzeba się skupić, jak trenować. Od czerwca, kiedy rzuciłem pracę, do października, kiedy były egzaminy, ostro pracowałem nad kondycją.
A dzisiaj nie żałujesz tych decyzji?
Trzeciego dnia egzaminu siedziałem z kumplami pośrodku lasu, przemoczony, brudny i zmęczony. Jedliśmy zimną fasolkę brudnym widelcem i wtedy rzeczywiście z sentymentem pomyślałem o moim dawnym życiu. Ale nie zatęskniłem.
Jak wspominasz sześciomiesięczne szkolenie?
Początki były ciężkie, bo było dużo dyscypliny wojskowej. Instruktorzy musieli z cywilnej gliny ulepić żołnierzy. Wkurzało mnie wszystko. Nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe, by istniał jakiś regulamin ścielenia łóżka!
Czyli miałeś chwile zwątpienia?
Raz. Przez miesiąc nigdzie nie wychodziliśmy, z nikim się nie spotykaliśmy, mieliśmy zaprawy przy minusowych temperaturach. Gdy wreszcie pojechałem na przepustkę do domu, to najedzony, w ciepłym, spokojnym miejscu pomyślałem – czy naprawdę o to mi chodziło? O to ścielenie łóżek, zaprawy i musztry? To było wojsko, jakiego nie chciałem. Ale zacisnąłem zęby i wróciłem. Na szczęście.
Czujesz się żołnierzem wojsk specjalnych?
Było kilka takich momentów, kiedy to do mnie docierało. Na przykład składanie przysięgi na sztandar w takiej jednostce jak JWK było dla mnie zaszczytem. Ale także na co dzień coraz częściej zaczynam czuć się częścią tej społeczności. Kiedy w jednostce mijam starszego stopniem żołnierza i oddaje mu honory, to często słyszę: „Daj spokój młody, nie wygłupiaj się. Cześć!”.
Podejdziesz do selekcji?
Po to tu jestem. Kiedyś przyszedł do nas dowódca JWK i powiedział, że wszystko czego się tu dowiemy, to zaledwie 5% tego, co potrafią i robią komandosi. Jest we mnie teraz ogromna ciekawość, by sprawdzić te pozostałe 95%.
autor zdjęć: Irek Dorożański
komentarze