Dlaczego wszystkie jachty muszą mieć pomarańczowe żagle, jaką wysokość osiągają fale w Cieśninie Bassa i kto witał polskich żeglarzy na Tasmanii? Opowiada mł. chor. sztab. mar. Ireneusz Kamiński. Kapitan jachtu Akademii Marynarki Wojennej „Admirał Dickman” startował w jednym z najbardziej prestiżowych żeglarskich wyścigów na świecie – regatach Sydney-Hobart.
Regaty Sydney-Hobart. Pierwsze skojarzenia?
Mł. chor. sztab. mar. Ireneusz Kamiński: Najszybsze jachty świata. I te największe, stustopowe zaliczane do kategorii supermaxi. Fantastyczna historia i niezwykły prestiż. Załogi jednostek, które zwyciężą w poszczególnych kategoriach, otrzymują flagi z napisem „Division Winner”, sternik najszybszego jachtu otrzymuje zegarek, a zwycięskiej załodze przypada przechodni puchar. Nie ma żadnych pieniężnych nagród. Tymczasem wielu stawia na szali sporo, aby tam wygrać. Ba, jest gotowych zrobić naprawdę wiele, by tam w ogóle wystartować.
A pan jak się tam znalazł?
Dzięki kilku osobom. Pierwszą z ich jest właściciel, a zarazem kapitan jachtu „Katharsis II”, Mariusz Koper. Kilka miesięcy temu kompletował dziesięcioosobową załogę, która wystartowałaby w regatach Sydney-Hobart. Każdej z wybranych przez siebie osób był gotów opłacić udział. Miałem to szczęście, że skipperem na „Katharsis II” jest mój kolega. Zarekomendował mnie właścicielowi. A ten wystąpił do rektora-komendanta Akademii Marynarki Wojennej z wnioskiem o oddelegowanie mnie na regaty.
I trafił pan na moment wyjątkowy. Nie dość, że regaty były organizowane po raz siedemdziesiąty, to jeszcze po raz pierwszy brał w nim udział jacht z całkowicie polską załogą…
Ściślej rzecz ujmując: dwa. W regatach prócz „Katharsis II”, wystartowała jeszcze „Selma”. Dotychczas jacht z Polski startował w tych regatach raz, ale z międzynarodową załogą. My w pewnym sensie otworzyliśmy nowy rozdział.
Jak długich przygotowań wymagał start w regatach?
Trzy osoby, tworzące stałą załogę, przygotowania w Australii rozpoczęły już miesiąc przed startem. Przede wszystkim pewnych zmian należało dokonać na samym jachcie. Jeszcze w Brisbane został on odchudzony o ponad trzy tony. Do dwudziestostopowego kontenera trafiły zapasowe liny, lekko wiatrowego spinakera, dwa pontony, w tym jeden z silnikiem, butle do nurkowania, a nawet znajdujące się na pokładzie książki. Mniejsza waga przekłada się na większą prędkość, choć i tak nawet po tej korekcie „Katharsis II” był najcięższym jachtem w stawce. Ważył 52 tony. Należy zaznaczyć, że nie jest to jednostka typowo regatowa.
To jacht, a załoga?
Musiała sprostać wyjątkowo rygorystycznym procedurom bezpieczeństwa. Wszyscy zobowiązani byliśmy przejść kurs związany z ratownictwem, ponieważ świadectw uzyskanych zgodnie z konwencją STCW (kursy dla marynarzy) Australijczycy nie respektowali. Dodatkowo dwie osoby musiały mieć przeszkolenie na poziomie wyższym w zakresie udzielenia pomocy medycznej, każdy zaś członek załogi – PLB (Personal Locator Beacons). To satelitarny nadajnik, który aktywuje się w momencie wypadnięcia za burtę. Na podstawie jego wskazań można ustalić pozycję rozbitka.
Jacht trzeba było wyposażyć w zestaw żagli sztormowych – mniejszych i mocniejszych niż tradycyjne, w dodatku wykonanych z płótna barwionego na pomarańczowo. Przed startem do regat załoga każdego z jachtów musiała to ożaglowanie postawić i przepłynąć przed komisją. Zatoka Sydney na moment zrobiła się pomarańczowa. Do tego musieliśmy mieć dwie bogato wyposażone apteczki, tzw. grab bagi z różnym sprzętem, telefony satelitarne, kotwicę zamontowaną nie na dziobie, lecz na pokładzie po to, by podczas startu nie zahaczyć innej jednostki.
Tak rygorystyczne procedury bezpieczeństwa obowiązują od tragicznych regat w roku 1998, kiedy to na skutek fatalnej pogody spośród 115 jednostek startujących w regatach wycofało się 66, pięć jachtów zatonęło, jednostki wojskowe podjęły 50 rozbitków, sześć osób zginęło.
Oczywiście przygotowania obejmowały też treningi u wybrzeży Australii. Załogę tworzyli doświadczeni żeglarze, ale część z nich wcześniej ze sobą nie pływała. Trzeba było się po prostu zgrać.
Jak przebiegała rywalizacja?
Zaczęliśmy tradycyjnie w tak zwany Boxing Day, czyli w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Start na Zatoce Sydney zgromadził mnóstwo widzów, wokół jachtów krążyły łodzie, nad naszymi głowami latały helikoptery. Dla Australijczyków jest to jedno z najważniejszych wydarzeń sportowych w roku. Ruszyliśmy nietypowo, bo z wiatrem. Zwykle w regatach jachty startują pod wiatr, ale ze względu na położenie zatoki, innej możliwości nie było. Już od początku wiało dość mocno. Prędkość wiatru oscylowała w przedziale 20-25 węzłów, czyli sześciu stopni w skali Beauforta. Kiedy wypłynęliśmy na ocean, jeszcze się zwiększyła. Największe, typowo regatowe jachty szybko nam odskoczyły, płynęliśmy jednak naprawdę dobrze i szybko.
Na trasie regat jest kilka fragmentów, które mogą mieć decydujący wpływ na końcowy wynik. Jednym z nich jest na pewno Cieśnina Bassa – akwen pomiędzy Australią a Tasmanią. Ciepły front znad kontynentu zderza się tam z zimnym znad Antarktydy, zachodnie wiatry pchają na wschód ogromne masy wody, w dodatku jest tam stosunkowo płytko – średnio około 50 metrów. W efekcie wysokość fal dochodzi nawet do 18 metrów, a warunki potrafią zmienić się praktycznie z minuty na minutę. Podczas regat każda z załóg obowiązkowo trzy razy dziennie musiała składać raport o swoich położeniu. Niezależnie jednak od tego, przed wejściem do Cieśniny Bassa, żeglarze są dodatkowo pytani, czy na pewno chcą kontynuować rejs. Morze nas nie rozpieszczało, jednakże byliśmy przygotowani na trudniejsze warunki. Siła wiatru sięgnęła dziewięciu stopni w skali Beauforta. Innymi słowy – mieliśmy sztorm. Na szczęście wiało od rufy, więc nie odczuwaliśmy go zbyt dotkliwie.
Drugiego dnia przed północą rozpadł się spinaker (żagiel o powierzchni przekraczającej 300 metrów kwadratowych). Na szczęście udało nam się w miarę sprawnie zebrać go z powierzchni wzburzonego morza. Sporo pracy od nas wymagała jeszcze żegluga przez Storm Bay, gdzie pogoda nas mocno doświadczyła. Port w Hobart na Tasmanii osiągnęliśmy 29 grudnia wieczorem. W sumie trasę liczącą 630 mil pokonaliśmy w trzy dni i siedem godzin. W stawce 117 jachtów zajęliśmy 65 miejsce. Uważam, że to naprawdę dobry wynik.
Podobno na mecie spotkaliście się z bardzo ciepłym przyjęciem…
Już na wodzie z pontonu powitała nas załoga polskiego jachtu „Cristal”. W główkach portu czekały na nas dwie siostry misjonarki z biało-czerwoną flagą oraz reprezentacja Polonii mieszkającej w Hobart. W kolejnych dniach mieliśmy okazję spotkać się z jej przedstawicielami. To były naprawdę niezwykle miłe chwile.
Trudno było wrócić do rzeczywistości?
Ten powrót nastąpił niestety bardzo szybko. „Mój” jacht wyruszył w rejs na Antarktydę. Załoga chce osiągnąć Zatokę Wielorybów na Morzu Rossa, najzimniejszym akwenie świata. Jak dotąd nie udało się to żadnej jednostce pod żaglami. Ja sam musiałem lecieć do Polski, ale codziennie śledzę w Internecie trasę, którą pokonują.
Na pewno spełniło się jedno z moich żeglarskich marzeń. Co dalej? Chciałbym popłynąć z tą załogą jeszcze w jakiś wymagający rejs, może w arktyczne rejony. Pewnie też raz jeszcze pościgać się na trasie Sydney-Hobart, ale może dla odmiany na pokładzie typowo regatowej jednostki.
autor zdjęć: Irek Kamiński, Mariusz Koper, Hanna Leniec
komentarze