Konflikt w Ukrainie jest bezwzględny. Rosjanie dopuszczają się zbrodni wojennych, atakują cywilów, używają bomb kasetowych i fosforu. Dlatego będziemy pomagać ukraińskim żołnierzom tak długo, jak to będzie konieczne. Nie ustaniemy, bo za nami jest tylko śmierć – mówi Damian Duda, szef ochotniczego zespołu medyków pola walki „W międzyczasie”.
Niedawno wróciłeś z oblężonego przez Rosjan Sołedaru. Jak ta wojna wygląda z bliska?
Damian Duda: To jest najbrutalniejszy konflikt, jaki można sobie wyobrazić. Mamy do czynienia z regularnymi ostrzałami miast, atakowaniem infrastruktury cywilnej i całkowitym nierespektowaniem międzynarodowego prawa o konfliktach zbrojnych ze strony Rosji. Armia Federacji Rosyjskiej dopuszcza się zbrodni wojennych, używa bomb kasetowych i fosforu. To jest bezwzględna wojna prowadzona w wielu wymiarach, także tym niekinetycznym. Działania psychologiczne i informacyjne Federacji Rosyjskiej są bardzo agresywne, więc możemy mówić nawet o terroryzmie informacyjnym.
Trzeba też przyznać, że obie armie – ukraińska i rosyjska – szybko się uczą, wyeliminowały błędy z 2014 roku i wyciągnęły wnioski. Widać nawet znaczną różnicę w sposobie działania obu armii w odniesieniu do 24 lutego 2022 roku. Przykładem niech będzie choćby to, że Rosjanie atakowali Kijów jednostkami policyjnymi i nie najlepiej wyszkolonymi jednostkami wojskowymi. Nie spodziewali się oporu. Stało się inaczej. Ukraińcy stanęli w obronie niepodległości i swojego terytorium, wywiązała się pełnoskalowa wojna.
Walkę o wolność Ukrainy obserwujesz już niemal od dekady. Jako wolontariusz pomagałeś początkowo w Donbasie. Opowiedz, jak to się zaczęło.
Pierwszy raz pojechałem do Mariupola na przełomie 2014 i 2015 roku. Po zajęciu przez Rosję Krymu, sytuacja w Donbasie była bardzo trudna. Trwały wówczas walki o Mariupol, a ja chciałem przekonać się, jak ten konflikt wygląda z bliska. Do Ukrainy wyjechałem jako obserwator jednej z fundacji. Chciałem sprawdzić, czy to, co mówili Rosjanie, było prawdą. Czy to rzeczywiście była wojna z nazistami, banderowcami i juntą.
Na miejscu zorientowałem się, że mam do czynienia z regularną wojną, a nie żadną operacją antyterrorystyczną, jak mówili Rosjanie. Rozbieżność między tym, co podawały rosyjskie media, a tym, co zobaczyłem na miejscu, była tak duża, że postanowiłem wesprzeć Ukraińców. Zgodnie z przepisami polskiego prawa mogłem to zrobić jedynie jako wolontariusz i medyk. Chcąc pomagać naprawdę potrzebującym, musiałem być jak najbliżej linii frontu – zostałem więc medykiem frontowym. Niestety, choć jest to smutna prawda, najlepszą szkołą dla medyka jest wojna.
Nie jesteś jednak ratownikiem medycznym. Gdzie uczyłeś się medycyny pola walki?
Z medycyną pola walki zetknąłem się po raz pierwszy w organizacjach proobronnych. Zdobywałem wiedzę w tym zakresie, działając w stowarzyszeniu Legia Akademicka i współpracując z jednostkami wojskowymi. Korzystałem też z doświadczenia polskich medyków, którzy służyli na misjach w Iraku i Afganistanie. Ukończyłem szkolenia dla medyków pola walki, jestem też instruktorem pierwszej pomocy medycznej. Potem już zbierałem własne doświadczenia z frontu. Dzień pracy na froncie potrafi dać ci więcej niż miesiąc szkolenia.
Jako medyk działałem także w Iraku i Syrii i systematycznie wracałem też do Ukrainy. Sytuacja zmieniła się 24 lutego 2022 roku. Okazało się, że nie jestem sam, bo wokół mnie są ludzie, którzy też chcą pomóc. I tak powstał ochotniczy zespół medyków pola walki „W międzyczasie”.
Kto tworzy tę grupę?
Ludzie, którzy znają realia wojny. Ci, którzy jako wolontariusze dostarczali żołnierzom na pierwszej linii niezbędny sprzęt, są także dziennikarze, operatorzy kamer i fotoreporterzy, którzy niegdyś relacjonowali przebieg wojny. W pewnym momencie doszli do wniosku, że nie chcą być dłużej biernymi obserwatorami, ale chcą pomagać. Dołączyli do mnie i tak powstała nasza grupa. W tej chwili jest to siedem osób, ale niedługo nasz skład się powiększy. Ogłosiliśmy nabór i na nasze ogłoszenie odpowiedziało około 140 osób, wielu z nich to weterani misji. Musimy przeprowadzić weryfikację, bo chcemy stworzyć dwa kilkuosobowe zespoły, które będą działać w Ukrainie i jeden rezerwowy zespół w kraju.
Obecnie zespół „W międzyczasie” tworzą osoby mające przeszkolenie paramedyczne, ale chcemy zwerbować również tych, którzy mają kierunkowe wykształcenie medyczne. Trzeba jednak pamiętać, że my działamy na pierwszej linii frontu. Potrzebujemy więc osób, które odnajdą się w takich realiach. Z doskonałego lekarza, który nie umie zachować się pod ostrzałem, nie będziemy mieli wiele pożytku. Szukamy osób, których strach nie powstrzyma.
Gdzie do tej pory działaliście?
Od 24 lutego do czasu opuszczenia przez Rosjan rejonu chersońskiego działaliśmy na południu Ukrainy. Wspieraliśmy 206 Batalion Obrony Terytorialnej. Z chwilą, gdy ten batalion został przeniesiony w inne miejsce, przerzuciliśmy się do Donbasu, gdzie pracowaliśmy m.in. z jednostkami pancernymi, zmechanizowanymi i powietrznodesantowymi sił zbrojnych Ukrainy. Byliśmy m.in. w oblężonym Sołedarze.
Jak wygląda praca medyka na pierwszej linii frontu?
Działamy w tzw. strefie zero, czyli w miejscach, gdzie dochodzi do walki na krótkim dystansie i bojów strzeleckich. Bywa, że kiedy żołnierze idą do szturmu, to my z plecakami medycznymi podążamy za nimi. Jeśli wojskowi z jednostki, którą zabezpieczamy, działają w obronie kilka dni, to my jesteśmy razem z nimi. Najczęściej odbieramy rannych i ewakuujemy ich do tzw. punktów stabilizacji życia.
Działamy elastycznie, w zależności od potrzeb. Nawiązujemy współpracę z jednostką i reagujemy na jej potrzeby. Ważne jest to, że działamy na zasadzie wolontariatu, nie pobieramy za to wynagrodzenia, nikt nie może nam niczego nakazać.
Z jakimi wyzwaniami mierzycie się jako medycy frontowi?
Trzeba być przygotowanym na wszystko. Generalnie spotykamy się z obrażeniami wielonarządowymi, krwotokami wewnętrznymi, amputacjami i wielopowierzchniowymi obrażeniami ciała. Różna jest też liczba rannych. Dziennie może być ich kilku lub kilkudziesięciu. Był taki dzień, że po 50. poszkodowanym przestaliśmy liczyć. Nie możemy i nie chcemy mówić o stratach, ale zdarza się, że jednostki w sile batalionu redukowane są do wielkości plutonu.
Działając tak blisko wojsk rosyjskich, jesteście narażeni na niebezpieczeństwo. Czy Twoje życie było zagrożone?
Każdego dnia. Ostrzały artyleryjskie, ogień z karabinków i karabinów to norma. Zagrożeniem jest także ogień wojsk własnych, a tzw. friendly fire zdarza się bardzo często. Jednego dnia odłamek uderzył w ścianę 20 cm od mojej głowy, innego niemal wpadłem pod rosyjski ostrzał artyleryjski, a uratowało mnie jedynie to, że pomyliłem drogę i skręciłem w inną uliczkę, niż pierwotnie planowałem. Kiedyś znalazłem się na linii ostrzału granatnika ukraińskiego, jeszcze innego dnia, będąc w Sołedarze, bezwiednie wjechaliśmy na obszar kontrolowany przez Rosjan. Jak ktoś działa bezpośrednio na linii frontu, to nie ma miejsc bezpiecznych.
Jak reagują ukraińscy żołnierze, gdy orientują się, że życie ratuje im wolontariusz z Polski?
Bardzo pozytywnie. Próbują mówić pojedyncze słowa po polsku, najczęściej przypominają sobie jakieś przekleństwa. Kiedyś jeden z rannych żołnierzy ukraińskich, orientując się, że jestem Polakiem, zakrwawioną ręką podał mi batonika. Dziękują nam za obecność i pomoc, za to, że tam jesteśmy, podczas gdy wielu ich obywateli, by uniknąć wojny, uciekło do Polski. Patrzą na nas trochę jak na wariatów, pytając: co wy tu robicie?! Ale czujemy dużą wdzięczność z ich strony.
Zamierzasz wrócić do Ukrainy?
Tak, w połowie marca.
Jak długo będziesz pomagał Ukraińcom?
Koniec mojego wolontariatu w Ukrainie nastąpi wraz z końcem tej wojny. Dopóki choć jeden z żołnierzy ukraińskich będzie siedział w okopach, dopóki Ukraińcy będą walczyć o swój kraj, to my będziemy wracać. Bo za nami jest tylko śmierć.
Co masz na myśli?
Jeżeli my nie podejmiemy się jakiegoś działania, jeśli nie pójdziemy po rannego żołnierza, z pewnością czeka go śmierć. Pojawiamy się tam, gdzie inni boją się jeździć. Staramy się działać nieszablonowo. Zresztą na froncie improwizacji jest sporo. Dowodem jest choćby to, że ranni ewakuowani są za pomocą improwizowanych metod. Tam nie ma MEDEVAC-ów, a do ewakuacji wykorzystuje się samochody osobowe, np. nieopancerzone pick-upy.
Kiedyś miałem w samochodzie trzech poszkodowanych, nogi wystawały im poza wóz, więc nie mogliśmy zamknąć auta. Jedną ręką trzymałem się, by nie wypaść, drugą asekurowałem rannych. Gdybym zostawił ich na linii ostrzału i kolejno ewakuował, to mogliby nie przeżyć ze względu na przedłużającą się ewakuację medycznej. Bardzo często taka improwizacja i działanie na krawędzi są dla nich jedyną szansą. Ich stan jest na tyle zły, że kiepskie warunki transportu im nie zaszkodzą, a mogą uratować życie. Pamiętam jednego z rannych, którego w wakacje wywieźliśmy z linii frontu. Stracił obie nogi. Założyłem mu opaski uciskowe i jedną ręką trzymałem nosze, a drugą dociskałem go do nich, by jak najmniej nim rzucało w czasie jazdy. Dowieźliśmy go do punktu stabilizacji życia, mimo że w drodze straciliśmy jedno koło. Kilka miesięcy później przeczytałem wywiad z tym weteranem, a kilka dni temu wysłał nam swoje zdjęcie na wózku i dziękował za uratowanie życia. Każda taka historia jest naszym paliwem do działania.
Cena za Twoje poświęcenie może być wysoka. Czujesz strach?
Jedyne emocje, na które sobie pozwalam w trakcie pracy, to te pozytywne względem poszkodowanych. Staram się dawać im ciepło i otuchę.
Oczywiście są chwile, gdy czuję strach, nie jestem robotem. Staram się jednak panować nad swoim lękiem. Zwykle działam zadaniowo, szukam rozwiązań nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach. Wiem, że nie uratuję wszystkich, ale będę robił tyle, ile w mojej mocy. Czuję, że tak trzeba.
Damian Duda, jest medykiem pola walki, założycielem ochotniczej grupy medyków „ W międzyczasie”, wykładowcą akademickim na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie i liderem organizacji proobronnej Legia Akademicka. Zawodowo zajmuje się komunikacją w kryzysie.
autor zdjęć: arch. prywatne
komentarze