Brawurowe akcje majora Mariana Bernaciaka, ps. „Orlik”, doprowadzały komunistów do furii. Najpierw w biały dzień rozbił stojące w środku miasta więzienie, potem rozgonił pierwszomajowy wiec. Kiedy więc 24 maja 1945 roku dowiedzieli się, że stanął na odpoczynek w Lesie Stockim, wysłali przeciwko niemu grupę operacyjną uzbrojoną w tankietki i pojazdy opancerzone.
Pluton Bolesława Mikusa "Żbika" ze zgrupowania partyzanckiego WiN mjr. Mariana Bernaciaka "Orlika". Fot. arch. Krystiana Pielachy.
„Orlik” wraz z kilkoma swoimi ludźmi piął się po zboczu zalesionego pagórka. W dole terkotały karabiny, raz po raz powietrzem wstrząsał huk eksplodującego granatu. Bitwa we wsi trwała w najlepsze. Partyzanci przedarli się przez gęstą kępę krzaków. Naraz zamarli. Naprzeciw nich stało sześciu żołnierzy. Mundury mieli właściwie takie same, tyle że każdy z nich podwinął sobie lewy rękaw. Na ich czapkach odznaczały się wąskie paski bandaża. Oni też wydawali się zaskoczeni. Obydwie grupki przez chwilę mierzyły się wzrokiem. Pierwsi ochłonęli ci od „Orlika”.
– Hasło – warknął ktoś, a reszta położyła dłonie na automatach.
– Leningrad – odburknął ktoś odruchowo.
To wystarczyło. Partyzanci otworzyli ogień. Kule dosięgły m.in. kpt. Henryka Deresiewicza, szefa jednego z wydziałów Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie oraz por. Aleksandra Ligęzę, zastępcę szefa UB w pobliskich Puławach. Oddziały pacyfikacyjne, które starały się osaczyć ludzi „Orlika” w jednej chwili zostały pozbawione znaczącej części dowództwa. Kiedy wieść o tym doszła do wioski, natarcie w jednej chwili załamało się. W szeregach ubeków i enkawudzistów zapanował chaos. Losy bitwy były rozstrzygnięte.
Obława w deszczu
We wsi Las Stocki oddział „Orlika”, czyli mjr. Mariana Bernaciaka, pojawił się 23 maja 1945 roku. – Nie wiemy dokładnie, dlaczego partyzanci postanowili się tam zatrzymać. Najpewniej zamierzali trochę odpocząć. Mieli za sobą bardzo intensywny czas – przypuszcza Krystian Pielacha, współautor książki „Do ostatniej kropli krwi: major Marian Bernaciak „Orlik” 1917-1946”. Zaledwie miesiąc wcześniej, podczas brawurowej akcji, rozbili Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa w pobliskich Puławach. Do kompleksu dostali się w przebraniu sowieckich żołnierzy, po krótkiej wymianie ognia uwolnili 107 więźniów politycznych, po czym myląc pościg zdołali się ukryć w okolicznych lasach. Z kolei 1 maja wkroczyli do Kocka, przerywając obchody święta robotników. – Portrety i transparenty spadły na bruk, jeden z partyzantów pojawił się na balkonie i wygłosił krótkie przemówienie. Powiedział, że alianci nie dopuszczą do sowietyzacji Polski, przypomniał o obowiązku dochowania wierności legalnemu rządowi RP, przestrzegł przed wspomaganiem PPR i UB w walce z AK – wspominał po latach ppor. Jerzy Ślaski, ps. „Nieczuja”, jeden z żołnierzy oddziału „Orlika”. Komunistów Bernaciak doprowadzał do furii. Urządzali na niego regularne polowania. Póki co jednak niewiele mogli wskórać.
„Orlik” był niezwykle trudnym przeciwnikiem. Jako szef Inspektoratu Pułaskiego AK-WiN (Zrzeszenie „Wolność i Niezawisłość” – red.) potrafił wykorzystać doświadczenie wyniesione z okupacyjnej konspiracji i partyzantki. Umiał dowodzić, znał się na taktyce, wiedział jak wśród swoich ludzi utrzymać żelazną dyscyplinę. – W szczytowym okresie jego zgrupowanie liczyło 250-300 żołnierzy. Był to największy oddział partyzancki na Lubelszczyźnie, a mimo to cechowała go duża mobilność – podkreśla Pielacha. – „Orlik” dzielił swoich podwładnych na mniejsze oddziały, których strukturę często zmieniał. Do tego w razie potrzeby miał do dyspozycji kolejnych kilkuset konspiratorów, którzy we wsiach i miasteczkach czekali na sygnał do działania – dodaje. Bernaciak cieszył się także wsparciem dużej części lokalnej ludności. Ale oczywiście nie wszyscy go bezwarunkowo popierali, co odczuł choćby w Lesie Stockim.
24 maja wiadomość o tym, że w wiosce przebywają partyzanci dotarła do Urzędu Bezpieczeństwa w Puławach. – Najpewniej stało się tak za sprawą jednej z mieszkanek Lasu Stockiego, która pod pretekstem wyjazdu do lekarza, spotkała się ze znajomym milicjantem i o wszystkim mu powiedziała. Tak przynajmniej utrzymywali potem sami partyzanci – tłumaczy Pielacha. W Puławach ogłoszono mobilizację. Bardzo szybko została sformowana grupa operacyjna, w której skład weszli funkcjonariusze NKWD, KBW, UB i MO. W sumie mogło być ich nawet 680, choć niektóre źródła mówią o około 200. Do dyspozycji mieli też trzy samochody pancerne, tankietkę oraz dwa opancerzone transportery. Wczesnym popołudniem, w strugach rzęsistego deszczu, kolumna ruszyła w stronę Lasu Stockiego.
Wilki górą
We wsi stacjonowało około 180 partyzantów. Choć wystawili straże, nie spodziewali się ataku. Pierwsze strzały padły około godziny czternastej. Grupa operacyjna została podzielona na kilka części, a tworzący ją żołnierze próbowali wejść do osady z kilku stron. Część podchodziła do zabudowań wąwozami Zadole i Glibienny Dół, pozostali osłaniani przez tankietkę przypuścili szturm od strony drogi. Początkowo partyzanci znaleźli się w odwrocie. Prowadzony przez nich ostrzał był chaotyczny, padli pierwsi ranni i zabici, jeden z domów stanął w płomieniach. Atak udało się jednak zastopować. Bernaciak musiał szybko rozstrzygnąć: podjąć otwartą walkę czy spróbować odwrotu. Ostatecznie zdecydował: „walczymy”. Partyzanci podjęli próbę oskrzydlenia przeciwnika. Do najbardziej dramatycznych starć doszło w wąwozie Zadole. Żołnierze „Orlika” spychali komunistów w jego głąb, jednocześnie ostrzeliwując ich z góry. Sami też jednak ponosili straty. Momentem przełomowym okazało się zabicie wspomnianych już oficerów z dowództwa operacji. Ich podwładni spanikowali, grupa operacyjna rozsypała się niczym domek z kart. Komuniści zaczęli masowo padać od kul. „Orlik” wiedział jednak, że komuniści lada moment mogą otrzymać wsparcie z Puław. Późnym wieczorem postanowił wycofać swoich ludzi. Wcześniej pogrzebali zabitych w walce, a rannych oddali pod opiekę okolicznych gospodarzy.
Mjr. Marian Bernaciak „Orlik” witany przez mieszkańców podczas wjazdu do Ryk w okresie akcji Burza, 26 VII 1944. Fot. arch. Krystiana Pielachy.
W czasie kilkugodzinnej bitwy zginęło blisko 30 Sowietów, a także kilkunastu ubeków i milicjantów. Partyzanci zniszczyli dwa samochody pancerne, tankietkę i transporter. Ich straty okazały się znacznie mniejsze. Historycy z reguły podają liczbę od ośmiu do dwunastu poległych. – Z naszych wyliczeń wynika, że było ich jednak czternastu – informuje Wojciech Kostecki, szef Stowarzyszenia Grupa Historyczna 15 Pułku Piechoty „Wilków”, które od lat kultywuje pamięć o „Orliku” i jego oddziale. Starcie w Lesie Stockim to największa bitwa stoczona w Polsce przez antykomunistyczną partyzantkę. Do dziś w okolicach Puław można natknąć się na jej ślady, choć są one raczej nieliczne. – Kto zna topografię terenu, odnajdzie wąwóz, gdzie rozegrała się decydująca odsłona bitwy. Nadal spoczywa tam zabity wówczas Józef Jeżewski, ps. „Szczyt”. Odwiedzamy miejsce jego pochówku, czekamy na ekshumację – wyjaśnia Kostecki. Pozostali polegli partyzanci przez kilka lat spoczywali w miejscu, gdzie dziś znajduje się obelisk upamiętniający bitwę. – W latach pięćdziesiątych zostali jednak ekshumowani i przeniesieniu najprawdopodobniej na cmentarz w Kazimierzu – tłumaczy Kostecki.
Tymczasem sam mjr Bernaciak po zwycięskim starciu żył jeszcze przez rok. W czerwcu 1946 roku wraz z grupką swoich żołnierzy zatrzymał się na chwilę we wsi Piotrówek. Został wydany przez sołtysa. Osaczony przez UB i MO, postanowił popełnić samobójstwo. – Jego zgrupowanie, podzielone na dwa mniejsze oddziały, działało w okolicach Puław do amnestii w 1947 roku – informuje Pielacha. Stowarzyszenie 15 pp Wilków organizuje rajd po miejscach związanych z „Orlikiem” i jego oddziałem.
Korzystałem z książek Jarosława Kuczyńskiego i Krystiana Pielachy, „Do ostatniej kropli krwi: major Marian Bernaciak „Orlik” 1917-1946”, Warszawa 2016 oraz Jerzego Ślaskiego, Żołnierze wyklęci, Warszawa 2004
autor zdjęć: arch. Krystiana Pielachy
komentarze