29 listopada Instytut Jagielloński opublikował stanowisko w sprawie rzekomych planów MON-u dotyczących kupna trzech fregat. Autor tekstu pisze, że ta decyzja „nie służy obronie Polski i przyszłości Marynarki Wojennej”, bo – jak przekonuje – okręty za 12 mld zł „w czasie wojny nie przetrwają nawet kilku minut”. Dyskusja co do potrzeb i możliwości modernizacji marynarki wojennej bez wątpienia jest potrzebna, ale powinna być dyskusją rzeczową, a niestety trudno za taki uznać wspomniany tekst.
Główne wnioski do jakich doszedł autor czy autorzy stanowiska (niestety pod tekstem nikt nie jest podpisany), sprowadzają się do następujących stwierdzeń. Przede wszystkim, że w przypadku konfliktu polskie fregaty byłyby skazane na zagładę w pierwszych jego minutach. Hipersoniczne pociski z wystrzelone z Obwodu Kaliningradzkiego pojawiłyby się nad Gdynią 40 sekund po wystrzeleniu, zatapiając bezbronne okręty. Z tego względu, wzorem operacji „Pekin” z 1939 roku jeszcze przed wybuchem wojny musiałyby zostać wycofane poza wschodni Bałtyk. Tym samym nie byłyby zdolne do realizacji zadań związanych z obroną przeciwlotniczą terytorium RP. Stanowisko Instytutu Jagiellońskiego mówi także o tym, że fregaty jako klasa jednostek nadają się głównie do ochrony lotniskowców i jako takie nie mają racji bytu w polskich realiach, a ich ewentualne kupno pochłonęłoby środki finansowe, które można przeznaczyć na bardziej istotne programy modernizacji marynarki wojennej.
Fregata rakietowa (FFG) – bo tak prawidłowo określa się tę klasę okrętu, a nie przeciwlotnicza jak pisze autor stanowiska – jest w założeniu okrętem uniwersalnym. Oczywiście w ramach tej uniwersalności może być okrętem wyspecjalizowanym pod kątem pełnienia danego rodzaju misji – na przykład obrony powietrznej czy zwalczania okrętów podwodnych. Rozróżnienie między obroną powietrzną a przeciwlotniczą tylko na pozór może wydawać się kwestią czysto akademicką – na współczesnym polu walki środki napadu powietrznego to nie tylko samoloty i śmigłowce, ale m.in. również pociski rakietowe: manewrujące, przeciwokrętowe czy balistyczne. Mniejsze jednostki, na przykład korwety, można uzbroić jedynie w pociski przeciwlotnicze/przeciwrakietowe krótkiego zasięgu, które dają możliwość obrony punktowej, de facto samego okrętu, a nie strefowej danego obszaru. Z uwagi na ograniczoną wyporność i rozmiary kadłuba nie można zamontować na nich odpowiedniej mocy radarów oraz okrętowych systemów walki. One bowiem wymagają m.in. zasilania, którego nie są w stanie zapewnić stosunkowo niewielkie siłownie korwet. Odmienna jest także tzw. dzielność morska korwety o wyporności 1,8–2 tys. ton („Ślązak”), niż ma to miejsce w przypadku fregaty o wyporności 3,6 tys. ton (ORP „Pułaski”, ORP „Kościuszko”) lub więcej. Przekłada się to także na autonomiczność okrętu, a także jednostkę ognia – w uproszczeniu korweta może być uzbrojona w kilka lub kilkanaście pocisków, fregata – nawet kilkadziesiąt. To również ma niebagatelne znaczenie w przypadku konieczności zwalczania równoczesnej salwy kilku pocisków czy kilkunastu nadlatujących samolotów przeciwnika.
Fregata jest więc jednostką o wystarczających rozmiarach, aby zapewnić strefową obronę powietrzną danego obszaru. W tym kontekście należy przyjrzeć się tzw. efektorom – pociskom rakietowym. W cytowanym stanowisku Instytutu Jagiellońskiego znajduje się m.in. zapis, że z uwagi na bliskość eksklawy (bo nie enklawy przecież jak pisze jego autor) kaliningradzkiej, jeszcze przed potencjalnym konfliktem okręty musiałyby zostać wycofane z rejonu Trójmiasta poza wschodni Bałtyk, a tym samym nie mogłyby zapewnić obrony powietrznej terytorium RP. Po pierwsze warto zauważyć, że polskie wybrzeże nie ogranicza się wyłącznie do obszaru Trójmiasta, którego infrastruktura portowa w przypadku potencjalnego konfliktu rzeczywiście byłaby silnie zagrożona. Spójrzmy jednak na zasięg pocisków SM-2 Block IIIA, który wynosi ponad 160 km, czyli nieco tylko więcej niż dzieli w linii prostej Gdynię od Koszalina i kilka kilometrów mniej niż dzieli wspomniany Koszalin od Bydgoszczy. Dodatkowo uzbrojenie fregaty nie musi ograniczać się do jednego typu pocisku – może być uzupełnione np. o pociski ESSM, o zasięgu ponad 50 km. Dzięki temu obrona okrętu zyskuje kolejne piętro, a przy tym staje się nie tylko bardziej szczelna, ale i efektywna kosztowo, bo w zależności od dystansu i rodzaju celu do jego zwalczania można bowiem stosować różne pociski. Na najbliższym dystansie mogą to robić również lufowe zestawy artyleryjskie o wysokiej szybkostrzelności.
Warto również zaznaczyć, że w sieciocentrycznym środowisku dane uzyskiwane przez radary okrętowe mogą być dystrybuowane do innych systemów (narodowych i sojuszniczych), np. systemu dowodzenia Wisły/Narwi, zwielokrotniając tym samym ich możliwości bojowe.
Nie jest także prawdą, że fregaty wykorzystuje się przede wszystkim do osłony lotniskowców. Gdyby tak było, Hiszpanie powinni zrezygnować ze swoich fregat po wycofaniu ze służby w 2013 roku jednego okrętu lotniczego, a Niemcy, Dania czy Norwegia nigdy nie powinny budować swoich fregat. Oczywiście, z uwagi na wspomnianą już uniwersalność wchodzą one w skład lotniskowcowych grup bojowych. Wyjątkiem są Stany Zjednoczone, gdzie po wycofaniu okrętów typu OH Perry marynarka USA nie posiada klasycznych fregat – ich rolę przejęły niszczyciele rakietowe.
Argument przesądzający o zniszczeniu fregat w pierwszych minutach potencjalnego konfliktu jest typowo publicystyczny. Jeśli w dyskusji mamy przerzucać się „oczywistymi oczywistościami” to równie dobrze można stwierdzić, że Bałtyk nie jest odpowiednim akwenem dla okrętów podwodnych (a których potrzebę zakupu i uzbrojenia w pociski manewrujące akcentują autorzy stanowiska). Podobnych głosów również nie brakuje, choć rzadko są to głosy marynarskiej braci, która ma największą wiedzę co do przedmiotowej przydatności. Na siły zbrojne należy patrzeć jako na całość, system, nie pojedyncze jego elementy. Pole bitwy to nie tylko obrona lub tylko atak, obydwa rodzaje działań są prowadzone równolegle z różnym natężeniem, w zależności od zdolności własnych i potencjalnego przeciwnika. Rakiety tegoż przeciwnika niszczy się nie tylko w momencie gdy nadlatują już na cel, ale także, a raczej przede wszystkim wcześniej, optymalne jest niszczenie samych wyrzutni lub zakłócenie systemu naprowadzania czy przerwanie łańcucha dowodzenia. Pociski NSM Morskiej Jednostki Rakietowej można wykorzystywać do rażenia celów morskich i lądowych na dystansie około 200 km, jeśli oczywiście będziemy na tym dystansie – mówiąc kolokwialnie – widzieć. Również kupowane od kilku lat systemy uzbrojenia sił powietrznych i wojsk lądowych są systemami o największym w siłach zbrojnych zasięgu od czasu wycofania z nich trzy dekady temu pocisków rodziny R-300. Myśląc o fregatach nie należy myśleć o nich jako o potencjalnych celach, lecz jako o elementach większej całości.
Fregaty są okrętami nadającymi się do realizacji różnego rodzaju misji, w czasach pokoju to również zadania związane z prezentacją bandery i dyplomacją morską, a także udziałem w zespołach natowskich. Tych zadań również nie należy lekceważyć, tworzą one pozytywny klimat dla właściciela tejże bandery w środowisku międzynarodowym i sojuszniczym.
Argumentem, który faktycznie może przemawiać przeciwko fregatom jest argument finansowy. Choć trudno odnieść się do podanej w stanowisku Instytutu Jagiellońskiego kwoty 12 mld zł. O cenie okrętu decyduje wiele kwestii, od długości serii, poprzez koszty konkretnych systemów uzbrojenia, relacje polityczne z partnerami, aż po koszty pracy w państwie, w którym okręt jest budowany. Niewątpliwie są to jednostki stosunkowo drogie. Jednak o tym, że nie jest możliwe budowanie okrętów metodą beznakładową, jak chciał jeden z byłych ministrów ON, mieliśmy już okazję się przekonać.
Nie przesądzając czy i w jakiej perspektywie fregaty należałoby kupić, na pewno nie warto deprecjonować samej idei. Zwłaszcza przy użyciu nie dających się obronić argumentów.
komentarze