Dziesięć lat temu inżynierowie z Huty Stalowa Wola zaprezentowali na Międzynarodowym Salonie Przemysłu Obronnego w Kielcach prototyp Baobaba, czyli umieszczony na podwoziu rodzimego Jelcza system minowania narzutowego. Wówczas wydawało się, że ten sprzęt szybko i bez przeszkód trafi do jednostek. Tym bardziej że w linii od dekady jest jego brat bliźniak – Kroton, czyli system minowania narzutowego umieszczony na podwoziu gąsienicowym. A jednak gotowego systemu Baobab, oferowanego przez państwową spółkę, wojsko nie potrafiło kupić i wdrożyć do służby. I nawet mimo to, że już kilkakrotnie były ogłaszane przetargi w tej sprawie. Kilka dni temu Inspektorat Uzbrojenia MON ogłosił kolejny. Czy tym razem doprowadzi sprawę do końca?
Zdaję sobie sprawę, że trzeba wiele wysiłku i czasu, by przejść od pomysłu do sprzętu działającego w linii. Dlatego nie dziwią mnie trwające latami prace badawczo-rozwojowe nad nowoczesnymi rozwiązaniami dla wojska. Nie dziwi mnie też, że najpierw powstają demonstratory technologii, które dopiero po jakimś czasie stają się prototypami. Wiem też, że musi upłynąć trochę czasu, zanim prototyp przekształci się w partię próbną lub przedseryjną. Jednak trudno mi zrozumieć, dlaczego od pomysłu do gotowego produktu mijają nie lata, lecz dekady. A tak właśnie jest w przypadku Baobaba, czyli systemu minowania narzutowego umieszczonego na podwoziu kołowym. Przecież to nic innego jak zamontowany na pace ciężarówki system rur, z których wystrzeliwuje się kasety z minami przeciwpancernymi. Sprzęt potrzebny, bo dzięki niemu pole minowe powstaje w kilkanaście minut, nie zaś godzinami jest układane przez saperów. Ale z pewnością nie jest to sprzęt szczególnie skomplikowany.
Prototyp Baobaba, wtedy jeszcze nazywającego się PMN (Platforma Minowania Narzutowego), inżynierowie z Huty Stalowa Wola zaprezentowali publicznie po raz pierwszy w 2007 roku podczas Międzynarodowego Salonu Przemysłu Obronnego w Kielcach.
Opinie przedstawicieli armii były wówczas jednoznaczne – na taki sprzęt polskie wojsko czeka. Za Baobabem przemawiało także to, że identyczny system (o kryptonimie Kroton) – tylko na podwoziu gąsienicowym – już mamy i jest dobrym wsparciem dla jednostek pancernych. System minowania na kołach byłby więc idealny dla jednostek inżynieryjnych oraz brygad zmechanizowanych.
Niestety mimo pozytywnych opinii o systemie Baobab armia go nie dostała. Dlaczego? Bo nie mogła kupić go z tzw. wolnej ręki, czyli w ramach „procedury istotnego interesu bezpieczeństwa państwa”. Nie pozwalały na to ówczesne przepisy, które wymuszały zakup nowego sprzętu tylko w przetargach dostępnych dla wszystkich. Ruszyła więc biurokratyczna machina, której celem było zgromadzenie potrzebnej dokumentacji. I co? Przygotowanie kluczowych wymagań taktyczno-technicznych (tzw. WTT) zajęło aż trzy lata! Tak, dopiero w 2010 roku Inspektorat Uzbrojenia miał gotową dokumentację na Baobaba. Ale, przyjmijmy litościwie, że trzy lata to odpowiedni czas na uporanie się wojskowych z papierami. Co się później stało? W ciągu pięciu lat trzeba było aż trzech przetargów aby udało się w końcu wyłonić firmę która opracowała dokumentację techniczną projektu wozu! I gdzie jesteśmy teraz? IU MON nadal jest na etapie szukania firmy, która na podstawie wojskowej specyfikacji zbuduje nie produkt seryjny a … prototyp!
Co to oznacza? Jeśli przyjmiemy, że średnio badania prototypu trwają rok–półtora roku, a potem drugie tyle badania produktu przedseryjnego, to w najlepszym wypadku Baobab trafi do linii za trzy lata.
To naprawdę nie jest powód do dumy, że wprowadzenie do służby tak prostego systemu uzbrojenia jak wóz minowania narzutowego, zajmuje naszej armii już 10 lat. A wszystko wskazuje na to, że scenariusz 15 lat jest całkiem możliwy. Śmiejemy się z Kraba, że to projekt mający na karku lat 20, tymczasem jak widać nawet najprostszy sprzęt można budować dekadami.
komentarze